Kaliszanki, seniorki i juniorki, o gender...

wtorek, 11 stycznia 2011

Agata Lisiecka - …Bo życie przecież po to jest, aby żyć…

Bohaterka tekstu: Halina Pawlak

Intensywnie niebieskie niebo przegląda się w bezkresnej morskiej toni trzymanej w ryzach przez skaliste nabrzeże. Droga biegnąca wzdłuż brzegu zdaje się balansować na krawędzi, jakby jeden silniejszy podmuch wiatru mógł zepchnąć autokar prosto w fale. Czarnogóra. Kobiecy, delikatny, a jednocześnie rzeczowy głos lektorki omawia trasę. Autobus mija zbocza porośnięte różnokolorowymi kwiatami. Feeria barw. – I zapachów – dodaje moja rozmówczyni. To wycieczka Uniwersytetu Trzeciego Wieku, oglądana na filmie wideo nakręconym i opracowanym przez Halinę Pawlak. Wycieczka do Czarnogóry – jedna z wielu przygotowana w całości przez Halinę i jej męża Waldemara. To dzięki nim słuchacze zwiedzili również Chorwację, Bułgarię Grecję i Ukrainę.

Jestem działaczką.
Skąd wziął się mój społecznikowski instynkt? Z tym trzeba się urodzić. Takie poczucie działania, chęć robienia czegokolwiek kiełkuje od najmłodszych lat. Mam dwie wnuczki i każda jest inna. Jedna do wszystkiego pierwsza, i do sprzątania, i do wierszy. Druga to typ domatora, którego trzeba popchnąć do działania i nieco poprowadzić.
Zamiłowaniem do działania w grupie, chęcią niesienia pomocy innym zaraziłam się w harcerstwie. „Od zawsze” byłam w harcerstwie. Mundurek, stopnie, sprawności – to był mój świat przez wiele lat. Przeszłam wszystkie szczeble, od zucha do instruktora ze stopniem harcmistrza. W grupie zawsze chciałam coś robić, zdobywać sprawności, jeździć na wycieczki. No i czyny społeczne. Teraz się tego nie praktykuje, ale ja należę do pokolenia, które na czynach społecznych się wychowało.
Miłość do harcerstwa nie przeszła mi nigdy. W szkole – w technikum ekonomicznym, gdzie było dużo nauki i trudne przedmioty, prowadziłam harcerstwo, a poza szkołą drużynę zuchową. Mając zaledwie 16 lat zostałam instruktorem ZHP.
Nie brakowało mi czasu, nigdy. Na nic. Myślę, że jak człowiek jest młody, to dużo może i łatwo mu to wszystko pogodzić. A i teraz, jak ktoś mi mówi, że nie ma czasu, to trochę się dziwię, bo jak ktoś coś lubi, to zawsze znajdzie na to czas. Nie ma takiej siły – trzeba usiąść i to zrobić. Teraz wykradam czas nocy. Rano i owszem, lubię trochę pospać, natomiast nie kładę się wcześnie. Przygotowuję podkłady słowno-muzyczne do filmów i scenariusze do różnych imprez, organizowanych dla słuchaczy UTW, jak również dla absolwentów „Ekonomika”, gdzie pełnię funkcję prezesa koła. Zajmuję się również ręcznymi robótkami, które bardzo lubię.

Ciepło bijące od ekranu i rozgrzanych kaloryferów skutecznie niweluje uczucie zimna, które towarzyszyło mi w drodze na rozmowę z Haliną. Jej dom to wielki patchwork zainteresowań właścicieli. Na ścianach obrazy, zdjęcia – uśpione wspomnienia. Szklane wazony z bursztynowymi wzorami. Bibeloty, gazety i książki, płyty DVD. Miszmasz tego, co było, jest i będzie. Na stole filiżanki z herbatą, ciastka, domowo. Halina zawsze dzieliła czas między pracę i dom. Nie narzekała na nic, na zapracowane dni i równie ciężkie wieczory – taki kobiecy los.

Jestem kobietą pracującą.
Byłam duszą artystyczną, nie było jednak w mieście żadnej artystycznej szkoły, trzeba było wyjechać np. do Poznania. Byłam związana z domem, może też rodzice nie bardzo umieli mną pokierować, a ja sama byłam za młoda, by zdecydować się na wyjazd do innego miasta. Szukałam więc szkoły, która byłaby tu, na miejscu, i za którą nie trzeba by było płacić. Padło na Technikum Ekonomiczne. Może i nie byłam zafascynowana tą księgowością, ale nauczyłam się solidności i zdobyłam poważny zawód. A szkołę swoją pokochałam. Do dziś w niej często bywam.
Z sympatią również wspominam pierwsze lata pracy w Zakładzie Energetycznym – pozostało wiele przyjaźni, a przede wszystkim przeszłam chrzest bojowy w służbach finansowo-księgowych.
Potem silne piętno harcerstwa dało o sobie znać, gdy podjęłam pracę w Kaliskiej Chorągwi ZHP jako główna księgowa. Następnie zatrudniłam się na takim samym etacie w Towarzystwie Miłośników Kalisza, które wówczas prowadziło szeroką działalność i rozliczało duże imprezy: wianki, koncerty, spotkania teatralne itp.
Zmiana pracy? Dla mnie to nie był żaden problem. Rzeczywiście, nigdy nie miałam problemów z pracą. Miałam takie przekonanie, że gdziekolwiek bym się nie zgłosiła, z miejsca byłam akceptowana. Szef czy szefowa dawali mi odczuć, że są zadowoleni, że chcę podjąć u nich pracę. A dziś młodym ludziom mówi się: „oddzwonimy, odezwiemy się, rozpatrzymy”.
Później podjęłam własną działalność gospodarczą. Chciałam być nieskrępowana i niezależna od godzin i pracodawcy i bym jednocześnie miała możliwość spełniać się społecznie. Mogłam wtedy jeździć na obozy harcerskie i zimowiska.
Jako księgowa, gdy zbliżał się termin bilansu, nie raz musiałam siedzieć w pracy całą noc, by wywiązać się z terminów. Dziś pracę w księgowości ułatwia znacznie komputer, ale też praca dominuje. Przyjął się taki system, że nie ma określonych godzin pracy „od – do”. Myśmy, te paręnaście lat temu, pracowali od, dajmy na to, siódmej do piętnastej, wychodziło się z pracy i człowiek starał się zapomnieć o życiu zawodowym. Zostawiał pracę w pracy. Zawsze był czas na zabawę, koncert. Gdy patrzę dziś na młodych to ich podziwiam, ale i trochę im współczuję, że tylko praca, ciągle praca…

Co jakiś czas z pokoju obok wychodzi starsza pani. Halina czule i ujmująco zwraca się do niej „mamusiu”. Niedzisiejsze, pełne szacunku i miłości słowa wzruszają postronnych obserwatorów. Mnie też. Halina z oddaniem opiekuje się mamą. Gdy wychodzę, Halina woła za mną „Wejdź jeszcze na chwilę! Poznasz moje szczęścia”. W pokoju, przy oknie balkonowym stoi jej córka i wnuczki. Nie da się nie zauważyć podobieństwa: uśmiech i blond włosy to ich cechy wspólne.

Jestem córką, jestem matką, jestem babcią.
Zawsze marzyłam o dzieciach i to one były dla mnie najważniejsze. Wszystko bym oddała, by dzieci mieć, może i dlatego, że na pierwsze dość długo czekałam. W ciągu pięciu lat urodziłam troje: dwie córki i syna. Teraz tak się złożyło, że została ze mną jedna córa. Mieszka tuż obok. Właściwie dzieli nas ogródek. Pozostałe dzieci są setki kilometrów stąd – druga córka mieszka w Grecji, syn w Niemczech.
Nigdy nie stawałam dzieciom na przekór, gdy czegoś nie aprobowałam po prostu prosiłam o przemyślenie. Nie zabraniałam, bo dziecko i tak zrobi to, co chce, a ja mogłabym je tylko stracić. Gdy córka postanowiła wyjechać do Grecji, powiedziałam „twoje życie, twój wybór, sama musisz wiedzieć, czy tego chcesz”. No i wyjechała, sama się nauczyła języka, zapracowała na samochód i mieszkanie, radzi sobie. Tak samo z synem – wyjechał tuż po ukończeniu studiów. Odbierałam za niego dyplom i wysyłałam mu go pocztą.
Tak jak trzeba zdawać sobie sprawę z tego, że człowiek rodzi się i umiera, tak trzeba mieć poczucie, że dzieci nie wychowuje się dla siebie. Dzieci muszą iść swoją drogą w świat. Te dobre wartości muszą być przekazywane z pokolenia na pokolenie, bo to w rodzinie tkwi wartość. Gdy nie dba się o rodzinę, człowiek zostaje sam. Znajomi i lokale nie wystarczą na dłuższą metę. Bazujemy na rodzinie i w oparciu o nią toczy się nasze życie.
Godziłam pracę z wychowaniem dzieci głównie dzięki mamie. Gdy wyjeżdżałam na konferencje, zawsze mogłam na nią liczyć, a dzieci były nakarmione i bezpieczne. Teraz serce za serce. Kiedy otrzymało się takie wychowanie – dużo ciepła i pomocy – to to wszystko później działa w drugą stronę i chce się tę pomoc oddać. Mama często wyręczała moje dzieci, zwłaszcza syna, mówiła „zostaw, ja to zrobię”, jednak go nie „zepsuła”. Nie wiem kiedy, ale nauczył się wszystkiego, czego w życiu potrzeba. Może dlatego, że prowadziliśmy prawdziwy dom, gotowaliśmy obiady, piekliśmy ciasta. Chłopak umie więc i położyć płytki, i ugotować, mimo że jest informatykiem.
Prawda, punktualność, solidność. Zawsze mówiłam dzieciom, że wolę znać najgorszą prawdę niż najpiękniejsze kłamstwo. Nie są to łatwe zasady, ale dzięki nim mogę się cieszyć, że dzieci są solidne, uczciwe i rzetelne, lubiane w pracy. Różnie się w życiu zdarza, ludzie płaczą przez swoje dzieci, a mnie się raczej łza w oku kręci z poczucia dumy i dobrze spełnionego obowiązku. Miło mi było słyszeć, jak synowa stwierdziła, że syn jest tak dobrze wychowany, że takich ludzi rzadko się spotyka.
Teraz jestem na kolejnym etapie. Trudno mówić, że jestem młoda, bo jednak status babci już osiągnęłam i to do czegoś obliguje. Na pewno jest to duża radość. Człowiek musi wychować dzieci na dobrych ludzi, zapewnić im przyszłość, tymczasem wnuki ma się dla przyjemności! Można je rozpieszczać nie czując, że to obowiązek, nie czując codziennej troski.

Tym razem rozmowę przerywa nam mąż Haliny. Oboje są już na emeryturze, razem chodzą na basen i na imprezy, razem też organizują wycieczki. Halina zachwala jego zmysł organizacyjny – wszystko ma ponoć dopięte na ostatni guzik. Mam wrażenie, że to ludzie-orkiestry. Grają razem już czterdzieści lat.

Jestem żoną.
Miałam dwadzieścia lat, gdy wyszłam za mąż. Mając dwadzieścia lat trudno mówić o wielkich miłościach, były na pewno szkolne sympatie. Znaliśmy się z mężem rok przed ślubem. Poznaliśmy się na kursie przygotowującym na studia. Myślę, że gdybyśmy wtedy się rozjechali, ja do Szczecina, on do Zielonej Góry, to niewiele by z tego wyszło. To był akurat pechowy rok 1968, w którym dużą rolę odgrywało pochodzenie kandydata, a papiery były bardzo prześwietlane. Mój ojciec był krawcem, prywatna inicjatywa nie była mile widziana, więc punktów za pochodzenie nie miałam. Na studia się nie dostałam, mój mąż także. Wzajemnie się pocieszaliśmy i z tego pocieszania wyszło małżeństwo.
Co tu dużo gadać, czterdzieści wspólnych lat to dowód, ze nasz wybór nie był najgorszy - męża sobie wychowałam – potrafi zrobić dobrą kawę i upiec pyszny chleb. Ja mogę sobie wszędzie iść, wszystko zrobić, byle mąż miał punktualnie obiad na czternastą. Wtedy wszystko jest w porządku.

Gdy poznałam Halinę na pierwszych warsztatach w ramach „Równych babek” i gdy usłyszałam, że nie ma dla nich czasu, pomyślałam: „Kurczę, jak można nie mieć czasu na emeryturze? Przecież to czas siedzenia w fotelu, niańczenia wnucząt i przygotowywania przetworów na zimę!”. Takie właśnie było moje stereotypowe wyobrażenie kobiet 55+: babcia z kokiem upiętym z siwych włosów, której życie kręci się wokół osławionego Kinder, Kuche, Kirche (dziecko, kuchnia, kościół), z tym, że dzieci zastąpcie sobie wnukami. Teraz jednak wiem, że emerytura nie jest nudna, gdy ma się tyle planów, ile ma Halina.

Jestem miłośniczką życia.
Lubię tańczyć, lubię się bawić. Lubię żyć. Największą torturą byłoby dla mnie siedzenie w domu, bez możliwości wyjścia, kontaktów z ludźmi. Lubię rozmawiać, lubię iść na kawę, choć wiem, że wypłukuje magnez. Lubię zwiedzać świat.
Lubię coś zorganizować, nie sprawia mi to kłopotu, a skoro chcemy, by coś się działo… Są ludzie konsumpcyjni – nie mają predyspozycji, żeby coś zrobić, albo krytykują i marudzą. Cieszę się, jak ludzie pozytywnie na mnie reagują, jak razem możemy spędzać czas, uzupełniać się na różnych płaszczyznach. Uczymy się od siebie, w każdej dziedzinie, przekazujemy sobie doświadczenia.
Dopiero nie tak dawno nauczyłam się pływać. Bardzo długo bałam się wody, a teraz babcia umie zanurkować i popłynąć! Całe życie człowiek się uczy. Niestraszne mi języki i komputery. Dla mojego pokolenia komputer to był strach nie do pokonania, a tutaj, na Uniwersytecie Trzeciego Wieku, nauczyłam się, co to myszka, plik albo e-mail. Myślę, że bez znajomości komputera człowiek jest teraz jakoś ubogi. Nawet jak się go nie używa, dobrze wiedzieć, co, z czym i do czego.
Moje marzenia? Zdrowie, bo jak człowiek ma zdrowie, to ma chęć do działania. Chory człowiek się męczy, nie wie, co ze swoim życiem zrobić. Myślę sobie, że dobrze byłoby żyć tak długo, dopóki człowiek jest aktywny, pomocny komuś. To taki konflikt, bo z drugiej strony każdy chce żyć jak najdłużej. Każde stworzenie, nawet biedronka czy żuczek, jak się je przewróci na grzbiet, macha nóżkami, broni się. Tak samo człowiek…


1 komentarz:

  1. Świetna opowieść, a przede wszystkim przedstawiona osoba jest bardzo wartościowa. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń