Kaliszanki, seniorki i juniorki, o gender...

poniedziałek, 20 grudnia 2010

Agata Lisiecka - Na podkręconych obrotach

Bohaterka tekstu - Basia Bartosik
  

Krótkie włosy, przenikliwe spojrzenie zza szkieł okularów doskonale dobranych do kształtu twarzy. Wielki głos i jeszcze większa charyzma ukryte w ciele drobnej kobiety. Oś dyskusji i o niebie, i o chlebie. Jako dziecko nieśmiała myszka, teraz typ niepokornej wojowniczki.
Do Barbary Bartosik pcha jakaś nieznana siła. Może przyciąga jej energia, może nonkonformistyczne opinie, a może radosny sposób postrzegania rzeczywistości, bo co ma być, to i tak będzie?...


Podczas warsztatów dałaś się poznać jako osoba mająca własne zdanie na każdy temat, społeczniczka. Nie uznajesz wytłumaczenia „bo tak”, drążysz, pytasz… Czemu? Po co?
- Przez moje emocje. To taki gwizdek przy czajniku – ja czasem muszę je wypuścić i wyrażać, bo inaczej zacznę wrzeć. Emocjonalnie podchodzę do życia, co ma i wady, i zalety. Jak komuś potrzebna pomoc, to ja nie stoję i nie kalkuluję, czy mi się opłaca, tylko lecę i pomagam. Kiedyś, jak byłam smarkata, poszłam rozdzielać ludzi, którzy się szarpali. Gdybym była chłopakiem, to już bym się pewnie biła. A tak zobaczyli, że dziewczyna, że smarkula, to mnie tylko złapali. Miałam sińce na rękach później. To była jakaś nauczka. Dziś się coraz bardziej boję, że gdy zareaguję, to ten ktoś nie odpowie, a mi strzeli.
Urodzona naprawiaczka świata?
- Raczej wyznawczyni zasady, że jeśli nikt nie będzie reagował na zło, to się to zło rozpleni. Kiedyś, gdy mieszkałam w Łomży, do domu chodziłam przez wieś, gdzie sto procent mieszkańców pędziło bimber i się nie bałam – dziś boję się przejść spod ratusza na przystanek KLA, bo świat się brutalizuje…
Wiesz, dużo się o tym teraz mówi. Film bez kilku „kurw” i ociekających krwią scen nie stanie się kinowym przebojem. Duże uproszczenie, ale coś w tym jest…
- Kiedyś, jak pokazywali strzelaninę, to jeden strzelał, drugi padał. Teraz muszą pokazać, że oko mu wypłynęło, że krew na ścianie. Niektóre audycje teoretycznie mają pokazywać walkę z patologią, a czasem to nic innego jak instrukcja. Nie ma instytucji, które sprawnie pokazywałyby sposób na życie. Dzieciaki nudzą się – mało im się proponuje, mało kto się nimi interesuje. Nie ma rozmów między dziećmi i między dzieckiem a rodzicami. Telewizor to następny członek rodziny. Jestem u kogoś w gościnie, a tutaj: „zaczekaj, bo zaraz coś poleci w TV”. Kiedyś obiady, imprezy były celebrowane, a ważnym elementem była rozmowa, a teraz? Co najwyżej sobie przepisy podadzą, koniec.
Tak było u Ciebie w domu? Mam na myśli te obiady, tę celebrację. Tradycyjny, polski dom, duża rodzina?
- Urodziłam na wsi jako najstarsza z trojga rodzeństwa. Powiem Ci, że niezwykle mile wspominam dzieciństwo, ten beztroski czas spędzony w domu. Każda rzecz, którą człowiek osiąga, będąc dzieckiem, zapada w pamięć. Nie wiem, czemu stale mi się przypomina chwila, gdy nauczyłam się jeździć na rowerze. To nie były malutkie rowerki, a wielkie rowery. Co prawda wylądowałam na płocie, ale ten krzyk „Tato jadę!” to było coś nieprawdopodobnego.
Byłaś najstarsza. Łobuz czy grzeczna dziewczynka?
- Trochę się musiałam tym rodzeństwem opiekować, być przykładem… W tym czasie już były przedszkola, więc chodziłam tam jako maluch. Występowałam w tanecznych grupach. Małą, drobną dziewczynkę łatwo było podnieść. Byłam prymuską i grzeczną dziewczynką, dobrze się uczyłam. Rodzice byli z nas dumni.
To kiedy pojawiły się te diabelskie różki?
- Łobuzem zrobiłam się później – gdy już nie musiałam być dla młodszego rodzeństwa przykładem i gdy na mnie tak czujnie nie patrzały te małe brzdące. Wcześniej, mimo że mnie coś tam wtedy swędziało, musiałam być tym wzorem.
Jaką szkołę wybrała prymuska? Kierowała się sercem czy rozumem?
- Wykształciłam się w kierunku, który z moimi zainteresowaniami jest jak dzień do nocy. Jestem humanistką, a skończyłam politechnikę. Kiedy kończyłam szkołę, nie było przewodników, nie było jak się dowiedzieć, jakie są możliwości po szkole. Jako że byłam uczennicą dobrą w różnych dziedzinach, to ciężko mi było zdecydować. W końcu jedna z pań nauczycielek powiedziała, że polonistami to są wybrukowane ulice i stwierdziłam, że trzeba wymyślić coś innego. Miałam wykształconego wujka, który mówi „słuchaj, jest zielone światło dla chemii’. Poszłam na tę chemię i ją skończyłam. Dokładniej mówiąc, chemię spożywczą.
Ale bez przekonania?
- Ja jestem z tego pokolenia, które jak coś robi, stara się to robić dobrze, więc starałam się dobrze wypełniać swoje obowiązki. Poświęcałam się pasjom humanistycznym: chodziłam do teatru, czytałam, nawet przez jakiś czas myślałam, że zostanę dziennikarką. Ale czas płynął i trzeba było coś robić, zaczynałam wrastać w środowisko, angażować się w pracę i zaczynałam lubić to, co robię.
Ale czy w głębi duszy nie szukałaś alternatywnej drogi, żeby zboczyć z inżynierskiego kursu kariery?
- To, co robiłam dawało mi satysfakcję, ale to, co chciałam robić, to być dziennikarzem. Czasem pisywałam interwencje obywatelskie do jakichś gazet. Byłam jednak coraz dalej od szkoły, a żeby być dobrym dziennikarzem trzeba mieć dobre podstawy: znajomość języka polskiego, szeroką wiedzę ogólną…
Mówisz, że wrosłaś w środowisko zawodowe. Zaraz po studiach znalazłaś pracę w zawodzie, marzenie wielu młodych ludzi mojego pokolenia…
- Po skończeniu chemii spożywczej wylądowałam na kilka lat w Łomży, w zakładach zajmujących się przetwórstwem ziemniaka, bo to było związane z moją specjalizacją. Pracując tam zostałam oddelegowana do pracy w NRD. Później dostałam w Kaliszu mieszkanie i w 1988 roku wróciłam tu na stałe. Już wtedy były kłopoty na rynku pracy, choć jak zacznę mówić, gdzie pracowałam, to zabraknie nam czasu! Pracowałam w zakładach mięsnych, w „Modelanie” i w „Multi”. Zboczyłam z tego spożywczego kursu. Jako że znałam niemiecki, skłaniałam się ku takim zajęciom, w których mogłam te umiejętności wykorzystywać. Pracowałam też w „Grundigu”, który zapowiadał się na największą fabrykę telewizorów w Europie Środkowo-Wschodniej. Podbój świata spełzł na planach… Potem parę lat przepracowałam w „Wedze” i „Ziołopexie”.
Jak odnalazłaś się w tak różnych branżach, w nieznanych miastach, w dużych korporacjach?
- W domu uczono mnie, że trzeba każdą pracę robić dobrze. To wystarczyło. Za to jestem rodzicom wdzięczna, bo nigdy nie miałam w tej kwestii kaca moralnego. Uważam, że stratą czasu jest, gdy się podchodzi do czegoś z nastawieniem „zrobię to byle jak, byle zrobić”. Do firmy zawsze przychodziłam przed czasem, by zacząć pracę o wyznaczonej godzinie.
Klasyczna pracoholiczka?
- Były momenty, kiedy poświęcałam się pracy bezgranicznie. Czasem dochodziło do konfliktów, bo chciałam wszystko robić perfekcyjnie, a pracę czasem trzeba rozdzielić, komuś zaufać. Kiedyś w pracy się terminowało, młody człowiek nabierał doświadczenia, które starszy mu przekazywał - była ciągłość w wymianie doświadczeń i rozwoju firmy. Teraz starsi walczą o pozostanie na stanowiskach, nie chcą przekazywać wiedzy, a młodsi są aroganccy i nie liczą się ze zdaniem „wapniaków”, bo cóż oni wiedzą o współczesnym świecie?
Wiesz, teraz każdy chce zagarnąć dla siebie to, co najlepsze. Nie masz takiego wrażenia? Ja mam.
- Uważam, że doświadczenie ludzi starszych nie jest zupełnie wykorzystywane. W Holandii kobiety na emeryturze zastępują młodsze koleżanki, które poszły na macierzyński. Przecież szefowi dużo łatwiej jest powierzyć zadanie komuś, kogo zna i z kim przez lata pracował, niż zupełnie nowej osobie, którą trzeba dwa miesiące szkolić. U nas o osobach starszych i o pewnych barierach mało się myśli: o zieleni, skwerku, ławeczce, o podjazdach, o imprezach dla 55 +, o wykorzystaniu potencjału starszych osób… Obecni rządzący żyją tym „teraz”, nie zdają sobie sprawy z tego, że kiedyś też będą starzy i będą tej ławeczki potrzebować.
Pracoholiczka pracuje solo czy w grupie?
- Kiedyś osoby po studiach rozpoczynały pracę niemal od razu na kierowniczych stanowiskach. Tak też było ze mną. W zespołach łatwiej jest podjąć decyzję, przedyskutować, a i odpowiedzialność się rozmywa - przenosi się na większą grupę, rzadziej się popełnia błędy. W dobrym zespole lepiej nawet można złe humory znieść, jak np. w rodzinie się coś nie układa. Ale podkreślam – w dobrym zespole. Jednak jak się jest liderem jakiejś grupy, trzeba decyzje podejmować samemu i samemu też ponosić konsekwencje. Niestety, sukces ma wielu ojców, a porażka jednego.
Czy w życiu prywatnym też odnajdujesz się w „grupie”, czy też zapłaciłaś za karierę miłością?
- Miłością chyba nie, ale często jest coś za coś. To nie zawsze jest kwestia tego, czego ty chcesz, ale przede wszystkim tego, czego od Ciebie oczekują, wymagają; gdzie pracujesz i jak chcesz się zaprezentować. Rzadko było tak, że wybiła godzina 16 i wychodziłam z pracy. Sama wiesz: przy tym rynku pracy – a kaliski rynek jest bardzo słaby – jak chcesz utrzymać się w firmie to musisz być dyspozycyjna, a im jesteś starsza, tym większy strach nad tobą wisi…
Decyzja o życiu w pojedynkę była Twoim autonomicznym postanowieniem – „stawiam na pracę, życie kury domowej jest nie dla mnie” – czy raczej splotem wydarzeń?
- Czasem coś się przeoczy, a czasem coś ci nie odpowiada, ale tak dogmatycznie, że tylko jedno albo drugie, to nie.
Nie czułaś presji czasu, rodziny, opinii społecznej?
- Jak coś sobą reprezentujesz, lub masz taki a nie inny charakter, to nie zawsze każdy mężczyzna jest tą drugą połówką jabłka. A jak wiesz, że może być źle i twoje działania, by było lepiej, nie przynoszą rezultatu, lepiej zrezygnować. Nic na siłę. Czasem mówię koleżankom, że się modlę, „aby pił, aby bił, byle był”, ale to tylko żarty.
Żaden mężczyzna nie okazał się na tyle wyjątkowy, żebyś pomyślała o małżeństwie?
- Był, ale się rozminęliśmy. Bo widzisz, tu jest dodatkowy problem – w tym cały jest ambaras, żeby dwoje chciało naraz!
Czyli, że on nie wiedział? Nie powiedziałaś mu? Ty? Taka otwarta osoba?
- On albo o tym nie wiedział, albo mało wiedział. Kiedyś było powiedzenie „siedź w kącie, a znajdą cię”. I ja taka byłam, taka mysz pod miotłą. Uznałam, że jak ma przyjść, to przyjdzie, jak ma pokochać, pokocha. Robię się coraz bardziej otwarta z wiekiem. Kiedyś byłam nieśmiała, zamknięta. Teraz myślę, że więcej mi wolno, np. częściej mówię o swoich emocjach. Ale gdybyś mnie zapytała, czego się najbardziej wstydzę i tak bym ci nie powiedziała.
Dlatego o to nie zapytam. Spytam jednak o coś, co mnie nurtuje. Dziś bycie singielką jest trendy. Kariera zamiast dzieci i męża nikogo nie dziwi, jednak te dwadzieścia lat temu sytuacja była nieco inna…
- Z moimi znajomymi i bliskimi nie było problemu. Nikt się nie dziwił, nikt nie dopytywał, nikt nie snuł przypuszczeń czemu i po co. Opinie ludzi spoza bliskiego kręgu nie bardzo mnie obchodziły. Ale pewne rzeczy się nie zmieniają i myślę, że teraz też tak jest. Mam na myśli to, że mężczyzna samotny jest chętnie widziany w mieszanym towarzystwie, a kobieta już nie. To obowiązywało wtedy i dziś też, prawda?
Prawda! I zawsze zastanawiałam się czemu. Pierwotne instynkty?
- Często kobiety czują zagrożenie, bo następuje walka o lwa. To jest nieprzyjemne, ale ja zawsze byłam dosyć samodzielna. Nigdy nie myślałam, że nie pójdę do kina czy teatru, bo nie mam z kim. Nie mam żadnych obiekcji pójść samej na obiad do restauracji. Jest problem z tańczeniem, ale chodziłam na latino solo. A i partner nie gwarantuje udanej zabawy. Ile razy pan na imprezie wybiera bar i panie muszą same tańczyć. Są w jeszcze gorszej sytuacji, bo ja się czuję swobodnie, a one są skrępowane. Tego się może nauczyłam w Niemczech, tej swobody, wolności, niezależności.
Decydując się na życie w pojedynkę pozbawiłaś się też niejako jeszcze jednej ważnej sprawy w życiu kobiety – dziecka.
- No tak… Ja lubię dzieci i przyznaję, że pozbawiłam się tego etapu. Podziwiam czasem osoby samotnie wychowujące dzieci, bo wychowanie to wysiłek. Ale to też masa radości i brak poczucia samotności. Nie wszystkie dzieci mające oboje rodziców mają poczucie bezpieczeństwa i kochania, a często u matek czy ojców samotnie wychowujących dzieci takie otrzymują. Chapeau bas!
Niektóre singielki fundują sobie in vitro. Dziecko to Twoim zdaniem dobry lek na samotność?
- Osoby, które są singlami całe życie, na pewno coś ominęło, coś ważnego, niesamowitego. Ale podejście „zrobię sobie dziecko”, albo co gorsza porady „powinna sobie pani zrobić dziecko”, gdy ma się już około 40 lat są dość egoistyczne. Za 20 lat mogę być schorowaną osobą i co? Dziecko ma przyjąć na siebie ten ciężar opieki nade mną? Nie przesadzajmy. Unieszczęśliwiłabym takie dziecko, nic więcej. Trzeba myśleć o tych dzieciach, nie tylko o sobie. Dziecko potrzebuje obojga rodziców, ale każdy jest kowalem własnego życia i ma różne potrzeby – ciężko tu krytykować za takie a nie inne podejście do posiadania dziecka, bo znam osoby, dla których posiadanie dziecka jest prawie obsesją.
Ale dzieci są Ci bliskie, zawłaszcza teraz, na emeryturze…
- Sama mam dziecięce spojrzenie na świat. Takie ze szczerym zachwytem. I z nim chciałabym umrzeć. Może dlatego mam taki dobry kontakt z dziećmi i staruszkami, bo wiesz, mówi się, że człowiek dziecinnieje na starość. Jest w tym dużo prawdy. Lubię dziecięce pytania. Ostatnio pewien chłopiec zapytał mnie, co jest takiego w bajkach, że się zawsze dobrze kończą. Mówię mu: zobacz w Chile, w kopalni skończyło się też dobrze, a to nie bajka, to rzeczywistość.
Niepoprawna optymistka?
- Nie, to nie tak. Ja nie jestem z życia super zadowolona, staram się tylko znajdować dobre momenty, żeby nie zgorzknieć. Żałuję, że nie zaczęłam studiować polonistyki i nie zostałam dziennikarzem, ale z drugiej strony myślę sobie, że wtedy były specyficzne czasy, że mogłabym być dziennikarzem uwikłanym w różne polityczne strony i może bym dziś żałowała swej przeszłości np. w „Trybunie Ludu”.
A może studia skutecznie zniechęciłyby Cię do pisania, kto wie? Lubisz sobie pogdybać?
- To jest właśnie ciekawe w tym życiu, że nigdy niczego do końca nie wiemy. Wiesz, pamiętam pielgrzymkę do Francji, pożegnalny wieczór w klasztorze Sióstr Szarytek. Mieliśmy Matce Boskiej na ikonie powierzyć wszystkie swoje troski i odejść, nie oglądając się do tyłu. To mi się spodobało w podejściu do wiary, że żałujesz za to, co zrobiłaś źle, ale nie powinnaś się tym katować. Że musisz iść do przodu.
To nie jest łatwe…
- Zwłaszcza jak się ma kaca moralnego, że się czegoś nie sprawdziło, powiedziało za szybko, nie przemyślawszy. Mnie też się to zdarza, gdy górę bierze temperament. Trudno mi zamknąć pewne etapy. Niepotrzebnie katuję się czasem przeżywaniem jakichś wspomnień. W tym roku zmarła moja mama – najgorsza rzecz, gdy nie możesz jej pomóc, a teraz myślisz, analizujesz, że coś może trzeba było zrobić inaczej, zmienić to czy tamto. Siostra mi mówi, że przecież zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy. Ma rację, ale ja gdybam…
Tak sobie myślę, że my, kobiety, często dręczymy się tym, co nie leży w naszej mocy. Chcemy zbawić świat za pomocą machnięcia czarodziejską różdżką i przeżywamy katorgę, gdy różdżka okazuje się zwykłym patykiem.
- Człowiek powinien nad sobą pracować – ta teoria jest piękna gdy się o niej czyta. Czytałam wiele mądrych książek na temat osobowości, pracy nad sobą. Ale gdy przychodzi do działania, to jest trudniej niż w tych książkach. Mam jeszcze jeden cel w życiu: żeby uwolnić się od tego gdybania. Podobno im się jest starszym, tym jest się spokojniejszym człowiekiem. Może się uda.
Naprawdę czujesz, że z wiekiem robisz się spokojniejsza, czy to tylko taki slogan?
- Zmieniam się, znakiem tego jest choćby przejście na emeryturę, życie według innego cyklu. Masz więcej czasu na refleksję i pewne rzeczy możesz wyeliminować. Otaczam się ludźmi przyjemnymi – teraz już mogę wybierać tych ludzi. Nic gwałtownego się już nie stanie. Mam co jeść, jestem zdrowa, wystarczy.
Nie bujaj, Tobie nie wystarczy. Mówiłaś, jaki masz plan tygodnia: dodatkowa praca, Uniwersytet Trzeciego Wieku, a na nim zajęcia plastyczne, język angielski, basen. Napięty grafik. A gdzie to hasło „odpoczniesz na emeryturze”?
- Ależ ja odpoczywam! To recepta na młodość: nie można usiąść i nad sobą płakać. Jak wejdziesz między ludzi, którzy tylko plotkują i marudzą, to tracisz czas. Myślisz: „kurczę, mogłam poczytać książkę!”. Ja działam. Mam tę możliwość wyboru.
Tobie nie zdarza się narzekać?
- Też, ale ja po prostu lubię spędzać czas z ludźmi, którzy coś wnoszą do mojego życia. A narzekania mam dość w telewizji. Oczywiście, często aktywność związana jest ze statusem majątkowym, choć istnieje możliwość korzystania z pewnych rzeczy, imprez kulturalnych za darmo, trzeba się tylko tym zainteresować . Ja zawsze powtarzam taki żart: emeryt, jak idzie na basen, to się wykąpie na cały tydzień, napije się na wernisażach, a naje na degustacjach. I w taki sposób polski emeryt odkłada na wycieczkę zagraniczną. Jak się usiądzie i narzeka na swój los i nic nie robi, żeby go zmienić, to jest to czekanie na śmierć.
Porozmawiajmy o Twojej wielkiej pasji – malarstwie. Zapytam górnolotnie: co daje Ci malarstwo, kontakt ze sztalugą?
- To pewne estetyczne przeżycie. To nie jest tak, że ot, natchnęło mnie. Zabieram się, przestawiam stolik, nakładam folię i nagle stwierdzam, że dziś to właściwie mam już za mało czasu. Przekładam malowanie na drugi dzień. Ale jak mi się coś uda namalować, to wtedy w środku jestem szczęśliwa i chcę namalować drugi obraz, i trzeci. Jak mi się coś uda to się chwalę jak taki mały Józiu. Na początku jestem takim różowym nadętym balonem, cieszę się jak oszalała, a potem ten balon flaczeje, gdy ktoś mi powie, że pies ma np. krzywo namalowane oczy.
Malowanie wyzwala endorfiny?
- Mnie w ogóle cieszą drobiazgi. Nawet jak obudzi mnie rano piosenka, którą lubię, to już jestem happy. Chcę, żeby moje prace umilały życie innym. Rozmawiałam z ordynatorem chirurgii dziecięcej w kaliskim „okrąglaku” [Wojewódzki Szpital Zespolony im. Ludwika Perzyny w Kaliszu – przyp. red.], chcemy jako sekcja plastyczna Uniwersytetu Trzeciego Wieku podarować kilka obrazków na oddział, żeby dzieci miały w salach kolorowo i weselej. Taki jest plan.
A jakbyś wygrała w Lotto, to co byś zrobiła? Tylko mi nie mów, że byś wyremontowała mieszkanie! Sierpień, upalne lato, a ja słyszę w radiu, że osoba, która właśnie wygrała 100 tysięcy przeznaczy sumę na remont. Rusz wyobraźnię, koniecznie! Zakładamy, że to kilkakrotna kumulacja, wysoka kwota. Jakieś, dajmy na to, 10 milionów.
- Wiesz, na pierwszym miejscu byłaby działalność charytatywna: hospicjum, które pomogło mojej mamie i mnie, te wszystkie dzieci, które czegoś potrzebują. Wybudowałabym wygodny, komfortowy „Dom dla Starszych i Starych Ludzi”, z dobra opieką lekarską, żeby mogli pięknie spędzać ostatnie swoje lata. Spełniłabym marzenia tych, którzy nawet nie wiedzą, że ja wiem o ich marzeniach. Moja mama zaczęła kiedyś namiętnie grać w totka, za 3 zł. Mówiła, że jakby wygrała, to by kuzynowi kupiła traktor. To jest spełnianie czyichś marzeń, coś niesamowitego.
A coś dla siebie?
- Pojechałabym na Kubę – jak słyszę sambę czy rumbę, to czuję, że mam gorącą krew. Chciałabym dotknąć tego tańca, wtopić się w tłum tańczących na ulicy ludzi, poczuć to, co oni czują. Czasem sobie czytam, że taka piękna jest Toskania, Sycylia. Chciałabym tam pobyć, tak dłużej, bo teraz wycieczki ze względów finansowych są krótkie, a przez to wyczerpujące. Masz tę świadomość, że możesz już nie wrócić w to miejsce, więc zwiedzasz do oporu.
Ty byś chciała tak po prostu tam pożyć…
- Tak, z poczuciem, ze stać mnie na lampkę wina, na kawę. Marzeniem byłoby wziąć blok i bazgrać sobie, odpoczywać na słońcu, być leniwą aż tak, że aż nie chce się myśleć. Ja już nie muszę kupować dużej ilości modnych ciuchów, mieszkania – mam ten komfort. Co sobie teraz kupię? Super samochód i psa brytana do kompletu? Złote łyżki? Po co mi to?!
Chciałabym po prostu życie i przyjemności degustować.

1 komentarz:

  1. Super Kobietki i świetny tekst! Już za Wami tęsknie!!!!
    Ania

    OdpowiedzUsuń