Kaliszanki, seniorki i juniorki, o gender...

poniedziałek, 24 stycznia 2011

Wyzwolić seniora z samotności. Rozmowa z Iwonką Urbanowską, radną i działaczką społeczną, prezeską Uniwersytetu Trzeciego Wieku w Kaliszu

- Jest Pani zaangażowana w aktywizowanie ludzi starszych, założyła Pani w Kaliszu Uniwersytet Trzeciego Wieku. Skąd Pani zdaniem wziął się fenomen takich miejsc?
- Przede wszystkim chodziło o troskę wokół seniorów. W Polsce znaleźli się na marginesie. To było zadanie tak dla rządu, jak i dla samorządów. Seniorzy byli na tyle spokojni, że nie upominali się o swoje prawa. I stąd powstawały, nie tylko w Polsce, uniwersytety trzeciego wieku. W Polsce pierwszy taki uniwersytet powstał w 1975 roku. Kaliski uniwersytet to absolutnie moja inicjatywa. Krążyłam wokół tego tematu półtora roku. Bałam się podjąć taką decyzję, ponieważ nie byłam pewna, czy zyskam aprobatę władz.
- Obawiała się Pani, że tutaj także temat seniorów będzie zepchnięty na dalszy plan?
- Tak, bo dotychczas miasto nie okazywało wiele zainteresowania tym środowiskiem. Ale zdecydowałam się, chociaż była to decyzja niełatwa. Bałam się, że nie dam rady; a jeśli coś zaczynam, to muszę dopiąć do końca. Najpierw rozmawiałam z ludźmi, patrzyłam im głęboko w oczy i chciałam wyczytać, co sądzą o takim pomyśle. I kiedy już się zdecydowałam, skierowałam kroki do Państwowej Wyższej Szkoły Zawodowej. Znam kanclerza PWSZ już od bardzo wielu lat i dlatego odważyłam się złożyć taką propozycję właśnie tam. Muszę powiedzieć, że jak wyszłam ze spotkania z kanclerzem, to poprosiłam znajomą, żeby mnie uszczypnęła.
- Nie wierzyła Pani, że się udało?
­- Nie wierzyłam, że ten pomysł zyska taki aplauz. Musiałam jeszcze tylko ściągnąć ludzi. Zaprosiłam więc moich znajomych do komitetu. Potrzebowaliśmy piętnaście osób aby założyć stowarzyszenie Uniwersytet Trzeciego Wieku. To mi się udało, znaleźli się chętni. Kiedy już miałam wokół siebie sprawdzonych ludzi, którzy wspierali mnie w tych pierwszych poczynaniach, poprosiłam media o poinformowanie kaliszan, że w tym a tym dniu – to był chyba 9 maja – zapraszam wszystkich chętnych, którzy chcą uczestniczyć w zajęciach Uniwersytetu. PWSZ użyczyło nam pomieszczenia. Dostaliśmy salę na trzydzieści osób, bo spodziewałam się, że tyle właśnie przyjdzie. Spotkanie zaczynało się o pierwszej po południu. Za dziesięć pierwsza zabrakło miejsc. Przenieśliśmy się więc do sali na siedemdziesiąt osób. Pięć po pierwszej także w tej sali zabrakło miejsc. Dlatego dostałam jeszcze większą salę, gdzie tylko pierwszego dnia zjawiło się 130 osób.
- Skąd takie zainteresowanie? Seniorzy nie chcą po prostu odpoczywać na emeryturze?
­- To są ludzie, którzy ciągle czują się młodzi i poczuli, że na naukę nigdy nie jest za późno. Przyszli pewnie też po to, żeby mnie sprawdzić. To zainteresowanie wynikało jednak przede wszystkim stąd, że ci ludzie nudzili się w domu. Po prostu nie wiedzieli, co zrobić ze swoim czasem, a chcieli być jeszcze pożyteczni. O tym, jak bardzo chcą nadal być aktywni, świadczy ilość sekcji na naszym Uniwersytecie – są sekcje sportowe, komputerowe, językowe, humanistyczne, plastyczne. Sekcja komputerowa jest bardzo popularna, bo babcie chcą wysyłać e-maile do wnuków… Bardzo jestem zadowolona z członków zarządu UTW, którzy pracują społecznie i poświęcają swój czas dla naszych słuchaczy. Nie jest to wdzięczna rola, bo w tak dużym gronie zawsze ktoś będzie niezadowolony. Są tacy, którzy chcieliby, żeby nasz Uniwersytet stanowił klub seniora. Nie o to chodzi. My nie chcemy pić piwa. Chcemy przede wszystkim się uczyć się – póki możemy.
- Mówi Pani, że UTW cieszy się tak dużym zainteresowaniem, bo emeryci nie wiedzą, co zrobić z nadmiarem wolnego czasu, całe życie byli aktywni zawodowo, dlatego siedzenie w domu ich dobija. Rozmawiała Pani z nimi o tym, co UTW zmieniło w ich życiu?
- Prawda jest taka, że ludzie którzy przechodzą na emeryturę – szczególnie mężczyźni – nie potrafią się zorganizować. Nie wiedzą, co z tym czasem zrobić. Dlatego trzeba było im coś podsunąć, podpowiedzieć. Proszę zobaczyć, jak teraz tych 300 osób jest świetnie zorganizowanych na Uniwersytecie. Już wiedzą, co robić. Chodzą do filharmonii, wyjeżdżają na spektakle do Łodzi. To jest naprawdę zorganizowane towarzystwo. Słuchacze bardzo często do mnie przychodzą i dziękują za to, że mogą być z nami. Szczególnie panie, które owdowiały, nie wiedziały jak się zagospodarować. Są bardzo, bardzo wdzięczni. To jest dla mnie zapłata. Niczego więcej nie chcę.
- Minęło już blisko pięć lat od powstania UTW, który rozwija się bardzo prężnie i angażuje w rozmaite projekty, także te ponadpokoleniowe, wykorzystujące doświadczenie osób starszych i angażujące ludzi młodych. Mieliśmy warsztaty rękodzielnicze „Uwaga robótki!”, teraz „Równe babki”. Jak Pani ocenia taką aktywność słuchaczy UTW?
- W naszym programie mamy współpracę z młodzieżą. To jedno z naszych priorytetowych zadań. Czynimy to w różnych kierunkach: organizujemy pikniki, ja przygotowuję pokaz zwierząt domowych. Dowiedzieliśmy się, że młodzież przygotowuje taki projekt jak „Uwaga, robótki!”. Byłam na jednych z zajęć w ramach tego projektu i... no, byłam oczarowana widząc, że znalazł tam się nawet jeden mężczyzna. Współpraca z młodzieżą była zamiarem, który zaczyna się rozszerzać i chcemy to kontynuować. Tylko jest jedno małe „ale”. Przyrzekliśmy PWSZ, że w naszej działalności nie będzie żadnej polityki. Był taki moment, kiedy nie byłam zadowolona widząc, że na naszych stronach internetowych pojawia się słowo „polityka”. Nie chcemy dołączać do żadnej partii. Mamy swoją działalność, swój światopogląd i przy tym chcemy pozostać. Prezydentowi Pęcherzowi również podoba się taka inicjatywa. Jest po stronie młodzieży i zależy mu na współpracy seniorów z młodymi ludźmi. My z kolei też chcemy się pochwalić tym, że mamy takie usposobienie, że młodzież do nas lgnie. To dało się zauważyć.
- Jak Pani przyjęła moment przejścia na emeryturę? Nie męczył Pani nadmiar czasu?
- Nie, nigdy tak nie było. Jestem urodzonym społecznikiem, wyszukuję tematy i organizuję sobie czas. Od lat młodzieńczych pracuję społecznie. O, tu wisi medal przyznany mi przez Państwo za pracę społeczną w Naczelnej Organizacji Technicznej. Długi czas pracowałam społecznie, ale poprzedni ustrój mi nie odpowiadał i dlatego zrezygnowałam. Teraz dopiero znowu mogę rozkwitnąć i działać. Dziesięć lat temu wprowadziłam się na osiedle Korczak. Zeszłam nad Krępicę na spacer z psami. Następnego dnia byłam u prezydenta i mówię: słuchaj, ja tu muszę zbudować park! Jest taki piękny teren. A pieniądze? Nieważne, ja potrzebuję tylko pozwolenie na budowę parku! I proszę zobaczyć, co przez te dziesięć lat się stało z tym miejscem. Sama tego nie zrobiłam. Wszystkie drzewa tam są sponsorowane. To dzieło dobrej woli mieszkańców Kalisza, którzy kochają zieleń i chcą żyć w czystym środowisku, a mnie przede wszystkim o to chodzi, żeby moje pokolenie miało gdzie wyjść, posiedzieć na ławeczce, poczytać. Ten park to ogólnopolski ewenement. Nie ma drugiego takiego. Na początku w parku zbierali się panowie spod okolicznych sklepów z piwem. Któregoś dnia podeszłam do nich, przywitałam się z każdym i mówię: panowie, jesteście tu codziennie, a ja nie mam na to czasu. Proszę więc was, żebyście pilnowali tego parku. Bez was nie dam rady tu nic zbudować. I proszę mi wierzyć, że do dzisiaj pilnują. Nie śmiecą, nie ma bałaganu. Ludzie szanują naszą pracę, ale my też musimy ich szanować. Oczywiście wielu rzeczy jeszcze tam brakuje, nie ma ścieżek, krzewów. Chcemy też zagospodarować skarpę po drugiej stronie rzeki.
- Ale park to tylko jeden z Pani pomysłów. „Tylko ten się nie starzeje, kto nie ma na to czasu”, przeczytałam na stronie UTW. Chyba nie ma Pani czasu się zestarzeć?
- Nie. Mam 75 lat. Pracuję społecznie, nie walczę o pieniądze. Nie dostaję pensji, ani grosza z UTW. To też jest pewien luz. Robię to, na co mam siłę i ochotę. Był taki moment, kiedy bardzo źle się czułam. Miałam jednak tak przygotowanych ludzi w zarządzie UTW, że wystarczyły moje wytyczne, a Uniwersytet bez szwanku poszedł dalej. Myślę, że sporo naszych słuchaczy odzyskało młodość. Idą na zajęcia, a potem do kawiarni. Organizują pikniki na kampusie – a jak tam tańczą, jak śpiewają, jak się cieszą! Proszę zobaczyć moich studentów na Juwenaliach.
- Czy Pani działalność i upór nie napędza innych ludzi, Pani rówieśników, słuchaczy UTW do realizowania ich własnych pomysłów? Spotkała się Pani z takimi głosami?
- Wiem, że są tacy, którzy chcieliby wejść na gotowe i zająć moje miejsce. Są tacy, którzy są niezadowoleni. Zawsze głośno mówię, że jeśli komuś coś nie odpowiada na UTW, to proszę bardzo – oddam te 170 osób oczekujących na przyjęcie do UTW. To już jest zaczątek kolejnego Uniwersytetu, ale jakoś nikt się nie zgłasza.
- Mija pięć lat od założenia Uniwersytetu. Jak podsumowałaby Pani ten czas?
- Osiągnęłam to, co chciałam. Jest to dla mnie ogromna satysfakcja, że poszło mi to tak łatwo. UTW interesuje mnie cały czas. Nasza uczelnia ma już dwie grube kroniki. To jest coś, co po nas pozostanie. Myślę też, że nasze władze szanują to, że Uniwersytet działa w takiej formie. Przede wszystkim wyzwoliliśmy seniorów z problemów psychicznych, wywołanych przez samotność. Podoba mi się, że babcie już nie boją się komputera, że mamy dobrych wykładowców, że lekcje angielskiego są na tak wysokim poziomie. Przekonana jestem, że bardzo wielu naszych słuchaczy jest szczęśliwych, bo mogą uczestniczyć w życiu UTW.

Rozmawiała Mirka Zybura

Uniwersytet Trzeciego Wieku „Calisia” istnieje od 2006 roku. To stowarzyszenie powołane do życia z inicjatywy Iwonki Urbanowskiej, radnej i działaczki społecznej z Kalisza. Skupia 330 słuchaczy w piętnastu sekcjach. Działa pod patronatem Państwowej Wyższej Szkoły Zawodowej w Kaliszu.

Iwonka Konieczna - Harcerzem jest się przez całe życie…

Bohaterka tekstu: Urszula Góral

Świadomość tego, z czego wyrośliśmy, daje nam wielką siłę. Gdzie są twoje korzenie? Urodziłaś się w Kaliszu?
Moje korzenie są w Zdunach. Jest to małe miasteczko koło Krotoszyna, dawniej na granicy zaboru pruskiego. Stamtąd pochodzą moi rodzice, w okolicach Zdun i Krotoszyna mieszkają moi bracia. Miałam ich pięciu, ja jestem najstarsza, jeden z braci już zmarł.

Ja pochodzę ze Zduńskiej Woli, ale wbrew temu, z czym kojarzy się nazwa, było to miasto tkaczy. Byłam w Zdunach na plenerze ceramicznym, dlatego wiem, że w tym przypadku nazwa jest adekwatna do miejsca.
Tak, bo jest tam kaflarnia. Kiedyś znana, dobrze prosperująca, teraz nawet nie wiem, czy jeszcze odbywa się produkcja .

A jak znalazłaś się w Kaliszu, co Cię tu sprowadziło?
Praca. Skończyłam Studium Nauczycielskie w Poznaniu. Zaproponowano mi pracę w poznańskim internacie lub w szkole w Kaliszu. Ponieważ marzyłam o pracy nauczyciela, wybrałam szkołę w Kaliszu. Tu poznałam swojego męża, wyszłam za mąż i tak tu mieszkam już pięćdziesiąt lat. Kiedy przyjechałam do Kalisza był rok 1960, wielki rok, bo miasto miało wtedy równo XVIII wieków. Wtedy Kalisz był o wiele mniejszy. Na ulicy Polnej kończyło się miasto, dalej w stronę dworca rosły zboża. Na mojej ulicy były „kocie łby” i ogrody. Potem, w ciągu kilku lat, wszystko to zaczęło się zmieniać, na moich oczach Kalisz znacznie zwiększył liczbę mieszkańców, bo w zasadzie cały Kaliniec i Dobrzec to jest jakby drugie, nowe miasto, nie mówiąc już o tych willowych dzielnicach, jak Majków i Zagorzynek.

Czy coś Cię zauroczyło w Kaliszu, kiedy się tu wprowadziłaś? Jakie jest Twoje pierwsze wspomnienie z Kalisza?
Kalisz miał swój urok, zupełnie inny niż Zduny. Tam było cicho, spokojnie, konia z wozem można było spotkać. Pamiętam, jak czekałam na rozmowę w sprawie pracy w obecnym starostwie, zaraz obok jest park i ponieważ przyjechałam pociągiem i miałam trochę czasu, poszłam sobie na spacer. Byłam zauroczona tym, że w centrum miasta jest tak piękny park. To było moje pierwsze wrażenie. Podczas spaceru po tym parku natknęłam się na Teatr. To było drugie wielkie zauroczenie, bo Teatr jest piękny, jego bryła budzi zachwyt wielu ludzi, którzy przyjeżdżają tu na spektakle. Poza tym w centrum miasta jest wiele kościołów, każdy piękny w swoim rodzaju.

A jakie jest Twoje ulubione miejsce w Kaliszu teraz, kiedy już lepiej poznałaś miasto i zadomowiłaś się?
Działka. Mam działkę na Majkowie, od mojego domu jest to niecałe dwadzieścia minut pieszo, więc jak tylko mogę, nie tylko latem, również zimą, odbywam tam spacer w tę i z powrotem – to taki mój rytuał. Spędzam tam większość wolnego czasu. Lubię pracę w ogródku przy kwiatach, uwielbiam słońce, bardzo się tam relaksuję.

Czy to jest twój ulubiony sposób na relaks?
Tak. Ostatnio jeszcze kupiłam kijki do nordic walking. Co prawda nie widzę jeszcze zbyt wielu osób w Kaliszu, spacerujących z takimi kijkami, ale na tej trasie, którą ja chodzę, czyli nad Bernardynką, czasami kogoś z nimi spotkam.

Dosyć wcześnie zaczęłyśmy dzisiejszą rozmowę. Jaki jest Twój sposób na dobry początek dnia?
Na dobry początek dnia najlepsza jest kawa. Właściwie rano mam najwięcej energii, więc przygotowuję sobie plan dnia. Niewiele jem na śniadanie, ale zawsze rano przygotowuję obiad, ponieważ jestem człowiekiem dosyć zajętym i później w ciągu dnia nie mam czasu o tym myśleć.

A co Cię pobudza do działania?
Jestem chyba z urodzenia społecznikiem. Moje motto życiowe to „być użyteczną dla innych”. Dla moich dzieci przede wszystkim, dla rodziny, ale także dla innych. Każde takie działanie dodaje mi energii.

A co cię wycisza?
Muzyka. Lubię też śpiewać.

A jakiej muzyki lubisz słuchać ?
Ostatnio dostałam od znajomego płytę, którą sam nagrał i na której znajdują się utwory z przebojami z lat naszej młodości. Słucham jej na działce i w domu. W okresie późnej dorosłości /tak określa nasz wiek prof. Osowski/ uczę się jeszcze angielskiego, na tym samym odtwarzaczu puszczam płyty do nauki języka. Muszę przyznać, że to już działa, bo byłam rok temu w Preston w Anglii, jeszcze jako radna, i tam już mogłam sobie wejść do restauracji i zamówić herbatkę, kawę, czy zapytać o pokój w hotelu. Podstawowy zakres wyrazów już poznałam, ale uczę się dalej. Nauka języka jest też doskonałym sposobem na poprawę pamięci.

Lubisz podróże?
Lubię. Po raz pierwszy leciałam samolotem właśnie do Anglii. Zastanawiałam się kiedyś, czy zdarzy mi się jeszcze, że polecę samolotem. Wszyscy moi znajomi pytali, czy się nie boję. Jakoś się nie bałam, lot odbył się niezwykle spokojnie w jedną i w drugą stronę. Moje dzieci prosiły „Mamo, zaraz zadzwoń jak tylko staniesz na ziemi!”, bo to przecież taki czas, że tych katastrof tyle..

A Ty czego się boisz?
Boję się kłamstwa, obmowy, nieprawdziwych opinii. Ponieważ zawsze oprócz pracy zawodowej działałam społecznie, często opinia publiczna oceniała moją działalność. Najgorzej jest, kiedy człowiek nie może się bronić przed fałszywą opinią. Tego zawsze się obawiałam.

Czyli to są obawy związane z ludźmi, ich negatywnymi cechami charakteru. A jakie cechy najbardziej cenisz u ludzi?
Szczerość. Najbardziej cenię szczerość. Sama należę do ludzi, którzy mówią to, co myślą i tego oczekuję w zamian. Nie jestem pamiętliwa, przechodzę na drugi dzień do porządku dziennego w rozmowach z ludźmi, z którymi wcześniej się starłam. Oczywiście, nie wszystkich stać na to, żeby powiedzieć słowo przepraszam, obnoszą się nieraz ze swoja niechęcią, ale mnie to nie zraża. Uważam, że trzeba mówić prawdę – oczywiście nie w każdym przypadku, bo nie mówi się choremu, że umiera, prawda? Ale uważam, że jak mam coś komuś do powiedzenia, to powiem i już, choć czasem nie jest łatwo tak żyć.

Jaka największa zmiana nastąpiła w Twoim życiu? Czy była to zmiana pracy z zawodu nauczyciela?
Tak. Mogę powiedzieć, że moja kariera zawodowa postępowała w miarę jednostajnie wzwyż. Byłam nauczycielem w szkole podstawowej, potem w średniej, byłam też dyrektorem szkoły. Później przeszłam do nadzoru pedagogicznego, najpierw w Urzędzie Miejskim, później w Kuratorium. Mogłam wykorzystać swoje doświadczenie nauczycielskie i dyrektorskie do pracy w nadzorze pedagogicznym.

Twoje największe osiągnięcie zawodowe?
Zawsze moi zwierzchnicy doceniali moją pracę. Najbardziej cenię sobie Medal Komisji Edukacji Narodowej za pracę zawodową, a także Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski. Wiele satysfakcji sprawiła mi także praca radnej przez dwie kadencje. Poza pracą zawodową było to wielkie wyzwanie, mogłam służyć swoim doświadczeniem, zdobytym w zawodzie nauczycielskim. W pierwszej kadencji pełniłam funkcję przewodniczącej Komisji Edukacji i Szkolnictwa Wyższego. Tworzyliśmy bazę pod Wyższą Szkołę Zawodową. Przez moje ręce i mojej komisji, przechodziły uchwały, które przekazywały Wyższej Szkole Zawodowej starą, wyremontowaną drukarnię, która była zaczątkiem szkoły przy Nowym Świecie. Potem zakupiliśmy teren po jednostce woskowej, tam gdzie teraz jest Campus PWSZ-u. Byliśmy wtedy krytykowani za to, że tak wszystko oddajemy, bo przecież wyższa szkoła zawodowa będzie niezależna, nie będzie podlegała miastu. Uważam jednak, że była to doskonała decyzja, która przyniosła wiele dobrego i jak patrzę na to, jak obecnie radzi sobie Państwowa Wyższa Szkoła Zawodowa, jak się rozwija, jak rozbudowuje, to moje serce rośnie.

Czujesz, że jej sukces jest waszym sukcesem, również Twoim. A co jeszcze chciałabyś po sobie zostawić?
Od kilku lat zaangażowałam się w działalność na rzecz Uniwersytetu Trzeciego Wieku i to z nim wiążę swoje plany, bo pracuję w zarządzie. To wielka radość patrzeć, jak się rozwija, jak rośnie ilość sekcji, jak ludzie mogą tutaj po zakończeniu działalności zawodowej uczyć się, zadbać o rozwój nie tylko umysłowy, ale i fizyczny, bo mamy bardzo dużo sekcji sportowych. Sama uczę się pływać. Jak się nauczę, to na pewno będzie to także moje wielkie osiągnięcie.

Jaka jest Twoja największa życiowa pasja? Co zawsze sprawiało Ci wielką radość, a co może, z różnych przyczyn, zaniedbałaś?
Harcerstwo. Od dziecka aż po dzień dzisiejszy jestem harcerką. Jestem obecnie przewodnicząca Komisji Rewizyjnej przy Komendzie Hufca. Harcerzem jest się przez całe życie.

No to odkryłyśmy naszą kolejną wspólną pasję. Ja też przez wiele lat byłam harcerką.
Byłam”?

Tak. Niestety, moja drużyna rozpadła się w momencie, kiedy jej członkowie rozjechali się w różne strony Polski na studia. Jednak do dziś utrzymujemy kontakt, najlepsi przyjaciele to nie znajomi z ławek szkolnych czy sąsiedztwa, ale właśnie harcerze ze zduńskowolskiego hufca. Spotykamy się przy każdej okazji powrotu do rodzinnej miejscowości, a w wakacje zawsze staramy się gdzieś wspólnie wyjechać i spędzić czas na łonie natury, w gronie znajomych, których łączą wspólne pasje.
O właśnie. Bo harcerstwo to jest taki styl życia, który muszą lubić wszyscy ci, z którymi jesteś, i który wam odpowiada. Są ludzie, którzy widząc nas tańczących na dworcu w Poznaniu labadę, kiedy wracaliśmy z rajdu – bo należałam również do uniwersyteckiej drużyny – stukali się w głowę. Mieliśmy wtedy po dwadzieścia lat, to była dla nas frajda, że właśnie tak spędzaliśmy wolny czas, a jak się komuś nie podobało, no to się do nas nie przyłączał. Najmilej wspominać będę pracę w harcerstwie, kiedy byłam drużynową, i pracę w komendzie hufca, skąd wyjeżdżaliśmy na wspólne obozy. Stanowiliśmy taką paczkę, w której razem pracowaliśmy, bawiliśmy się, a teraz starzejemy się, do dzisiaj się spotykamy. Działam też w kręgu starszych instruktorów przy Komendzie Hufca, spotykamy się raz w miesiącu i to jest najmilszy dzień, na który wszystkie czekamy. Jest to grupa piętnastu starszych instruktorek. Prywatnie również się przyjaźnimy. Kiedy patrzę z perspektywy czasu, mogę śmiało powiedzieć, że harcerstwo wychowało ogromne pokłady kadry wyspecjalizowanej w różnych dziedzinach, takiej , która sprawdzała się później na różnych stanowiskach kierowniczych.

Wspominając czasy harcerstwa najchętniej wracam pamięcią do wspólnych wyjazdów, rajdów, zlotów harcerzy. Harcerstwo obudziło we mnie miłość do wycieczek pieszych, do podróży. Wiele zakątków Polski poznałam dzięki tym wspólnym wypadom. Jakie jest twoje ulubione miejsce na mapie Polski?
Jarosławiec. Jest to miejsce, do którego jeździłam kilkanaście razy na obozy harcerskie w różnych rolach. Także później, kiedy już nie prowadziłam drużyny, bywałam tam prywatnie, bo Komenda Hufca umożliwiała nam postawienie namiotu, a także przebywanie przy obozie. Biały Dunajec to drugie ulubione miejsce.
W górach z naszym hufcem byłam kilkakrotnie.,

Uwielbiam morze. Co najmniej raz w roku, obojętnie czy latem czy zimą, odwiedzam polskie plaże. Jak wspominasz tamte wyjazdy do Jarosławca? Masz jakieś wspomnienie z tamtych czasów, do którego często wracasz pamięcią?
Trudno wybrać jedno najmilsze wspomnienie, bo jest ich wiele. Przede wszystkim z okresu wyjazdów na obozy harcerskie, bo wtedy nie liczył się czas. Na obozie trzeba mieć czas dla swoich podopiecznych przez 24 godziny. Można było nie spać, wystarczyło się gdzieś chwilę zdrzemnąć i znowu człowiek miał radość i siłę do pracy. Jarosławiec to jest takie magiczne miejsce nad samym morzem, gdzie obóz znajdował się dwieście metrów od plaży. Całe pokolenia Kaliszan tam jeździły, będąc w harcerstwie i nie będąc, bo były takie lata, gdzie mieliśmy trzysta osób na jednym turnusie.

Tam znajdowała się baza Kalisza?
Tak. Kalisz ma tam do tej pory kawałek ziemi. W tej chwili miasto zastanawia się, co z tym zrobić.. Jest to problem, bo kiedy my organizowaliśmy tam obozy, to nie było nic. Budowało się od podstaw kuchnię, latryny, wszystko takie prowizoryczne, a teraz musi już być zaplecze socjalne, no więc doczekaliśmy się jak dotychczas doprowadzenia tam prądu, wody. Kiedyś wodę do picia trzeba było przywozić beczkowozami i roznosić w wiadrach, a mycie odbywało się w morzu.

No ale co to był za kłopot dla prawdziwego harcerza?
Żaden.

Pozazdrościć. My nie mieliśmy żadnej bazy nad morzem ani nawet w górach. Jeździło się do Lucienia i Ślesina. Było jezioro, komary, polowe warunki, wieczory przy ognisku i niczego więcej do szczęścia nie było trzeba. A kto jest dla Ciebie największym wsparciem?
Mój mąż, z zawodu również nauczyciel historii, razem studiowaliśmy. Wielkie szczęście, że mam takiego męża, który mnie rozumie i który pozwala mi na takie częste wyskoki poza dom. Mąż zawsze mnie wspierał, pewnie dlatego, że ma również własne pasje, obecnie, odkąd przeszedł na emeryturę, jego konikiem są szachy. Wcześniej przy Szkole Podstawowej nr 16 prowadził szkółkę szachową przez prawie trzynaście lat, jego podopieczni mieli sukcesy ogólnopolskie. Teraz założyliśmy sekcję brydżowo-szachową przy Uniwersytecie Trzeciego Wieku i on jest tam wykładowcą. Między innymi dlatego, że mąż ma własne pasje, to nigdy mi nie zazdrościł, zawsze cieszył się z moich sukcesów i to jest, powtórzę, wielkie szczęście, gdy ma się kogoś takiego.. Dlatego dobrze, że oboje mamy swoje zainteresowania i się nie nudzimy. Oprócz wcześniej wymienionych zajęć miałam jeszcze inne. Przez piętnaście lat byłam prezesem Szkolnego Związku Sportowego i przez piętnaście lat – szefem zarządu miejskiego TPD. Było to związane z moją pracą wizytatora w Urzędzie Miejskim.

Uczyłaś w szkole historii, a dodatkowo zajmowałaś się sportem, ciekawe połączenie. Czy ta dodatkowa dziedzina jakoś mobilizowała cię do większej aktywności fizycznej, niż przeciętnego historyka?
Tak, niektórzy nawet mieli mnie za wuefistkę, bo jak się organizowało rozgrywki, to trzeba było również iść na stadion. Poza tym przez całe życie starałam się być czynną fizycznie. Do tej pory chodzę na gimnastykę, może niezbyt regularnie - z powodu braku czasu,. W Szkole Podstawowej nr 18 prowadzi zajęcia dla takich pań, jak ja, moja koleżanka-harcerka Mirosława Kubiak i jest to świetna sprawa, że człowiek utrzymuje sprawność fizyczną. Poza tym, jak wspominałam, uwielbiam spacery.

W zdrowym ciele – zdrowy duch. Masz tak dużo zainteresowań, czy uczyłaś, lub chciałaś uczyć jeszcze jakiegoś przedmiotu?
Uczyłam jeszcze śpiewu, ale o tym to może na końcu, bo chcę abyś posłuchała jednego nagrania.

Podoba ci się Kalisz w jakim dzisiaj żyjesz?
Podoba mi się. Zwłaszcza w ciągu ostatnich lat pojawiło się dużo zmian na lepsze. Wiem, ponieważ przypatrywałam się z bardzo bliska temu, jak działały ówczesne władze. Przez wiele lat pracowaliśmy w szkołach w trudnych warunkach, szkoły borykały się z brakiem pieniędzy na podstawowe rzeczy. Było brudno, nieładnie, a w tej chwili w większości szkół jest jak w bajce. Przeprowadzono program termo-modernizacyjny, który polegał na tym, że w ramach zaciągniętego kredytu reperowano dachy, wymieniano okna, ocieplano budynki i to przynosi efekty w obniżce kosztów na ogrzewanie. Dzięki temu programowi pieniądze z zaciągniętego kredytu zwrócą się w ciągu kilku lat. Przebudowa czy budowa boisk przy bardzo wielu szkołach czy hale sportowe też są inwestycją na lata.

We wszystkich swoich działaniach walczyłaś o to, aby wspierać młode pokolenie, żeby inwestować w młodych ludzi...
..A teraz jeszcze wspieram starsze pokolenie. Uważam, że ponieważ los dał mi taką możliwość to powinnam jak najdłużej działać. Nie zostałam niestety radną na następną kadencję, będę więc mogła poświęcić więcej czasu na pracę w Uniwersytecie Trzeciego Wieku. Zostałam w tej chwili sekretarzem tego Stowarzyszenia, to jest też wielka odpowiedzialność..

Jak przekonałabyś młodych ludzi do tego, że warto mieszkać w Kaliszu? Co Twoim zdaniem miasto ma do zaoferowania młodym?
Przede wszystkim wyższe uczelnie. Rzeczywiście zrobiliśmy wszystko, żeby powstała Wyższa Szkoła Zawodowa i filia Uniwersytetu im. A. Mickiewicza, którego jestem absolwentką, także mąż i dwoje moich dzieci. Skończyłam studia w Poznaniu, ale teraz jest też możliwość nauki w tej uczelni w Kaliszu. Powstaje coraz więcej kierunków na wydziale zamiejscowym, co świadczy o tym, że młode pokolenie z Kalisza i okolic ma naprawdę wielką szansę na to, by nie wyjeżdżając daleko, nie narażając rodziców na wielkie koszty, skończyć studia. Natomiast jeśli chodzi o pracę, no to bywa różnie. Bardzo boleję nad tym, że upadł w Kaliszu przemysł włókienniczy, który był kiedyś podstawą tego miasta. Myślę jednak, że powoli zwalczymy również bezrobocie, ono w Kaliszu już nie jest wysokie – poniżej 10%, a było już 20%, więc myślę, że ten najgorszy okres czasu mamy już za sobą.

Gdybyś mogła poprosić Świętego Mikołaja o jeden prezent dla Kalisza, to co by to było?
Może większe pieniążki, bo w Radzie Miejskiej powstała cenna inicjatywa: „Stypendia dla najzdolniejszych dzieci im. Jana Pawła II”. Miasto przeznacza na nie niemałe środki, w tej chwili około pół miliona złotych rocznie. Niestety, ciągle jest dużo takich dzieci, które osiągają naprawdę wybitne wyniki w nauce, a nie załapują się na to stypendium. Byłam w kapitule przyznającej te stypendia i jak dostawaliśmy sześćset podań, a mogliśmy dać stypendium dla czterystu dzieci, to serce człowieka bolało, że jest taki procent dzieci, które, mimo wysiłków i wielkiej pracy, nie otrzymały stypendium. Poprosiłabym więc Świętego Mikołaja o większe dotacje na te stypendia dla dzieci.

A o co poprosiłabyś dla siebie, o czym marzysz?
Chyba tylko o to, żeby jak najdłużej służyło mi zdrowie. Póki co nie narzekam, ale chciałabym jak najdłużej działać, cieszyć się swoją rodziną, moimi dziećmi, swoim mężem.

Urodziłaś się w czasie II wojny światowej, były to ciężkie czasy. Jak oceniasz czasy młodszego pokolenia, czy jest im łatwiej?
Nie pamiętam czasów wojny, byłam małym dzieckiem. Żyliśmy w trudnych czasach, ale wtedy uważało się, że tak powinno być, chociaż było ciężko. Jak teraz patrzę z perspektywy czasu, to wydaje mi się, że młode pokolenie chciałoby mieć wszystko od razu. Każdy musi mieć mieszkanie, samochód, wyposażenie domu, a my zaczynaliśmy dorabiać się malutkimi kroczkami. Mieszkałam początkowo w wynajętym mieszkaniu z dala od domu, ale mogłam liczyć na pomoc miasta. Dostałam dość szybko, po trzech latach pracy, kawalerkę, potem – po kolejnych siedmiu latach – dostaliśmy z mężem obecne mieszkanie. W tym małym mieszkaniu M-3 wychowaliśmy dwójkę dzieci, które jakoś się usamodzielniły. Córka, również nauczycielka, ma swoją rodzinę, dziesięć lat młodszy syn jeszcze nie. Pracuje jako informatyk, mieszka niedaleko, w takim samym mieszkaniu jak nasze.. Myślę, że moje dzieci miały szczęśliwe dzieciństwo.

A jak wspominasz swoje dzieciństwo?
Nie było ono łatwe, ponieważ wychowywałam się w rodzinie wielodzietnej. Jestem najstarsza z rodzeństwa. Zawsze pomagałam mamie, nigdy sama nie byłam na żadnej kolonii. Może to dlatego później, jako osoba dorosła, starałam się jakoś to wynagrodzić sobie i innym; żeby zorganizować wypoczynek, żeby pojeździć po Polsce. Muszę powiedzieć, że między mną i moimi braćmi istnieje silna więź rodzinna. Rodzice moi już oczywiście nie żyją,

Moje dzieciństwo pachnie ciastem drożdżowym z jabłkami. Jaki jest zapach Twojego dzieciństwa?
Zapach lasu, igliwia. Zduny są otoczone lasami. Mieliśmy koło domu kawałek ogródka, kawałek łąki, kawałek sadu. Chlubą Zdun był prawdziwy basen. To była największa radość: czas spędzany w plenerze. I pewnie dlatego jak wilka ciągnie mnie do lasu, na łono natury.

Wspomniałaś, że byłaś autorytetem dla swojego rodzeństwa. Kto był autorytetem dla Ciebie?
Dla mnie autorytetem był ojciec. Do tej pory, już wiele lat po jego śmierci, zdarza mi się zastanawiać, co on by na to powiedział, kiedy mam podjąć jakąś ważną decyzję. Dopóki żył, zawsze naradzałam się z nim, pytałam co by zrobił na moim miejscu, żyliśmy przecież w trudnych czasach., dzięki niemu po części jestem tym kim jestem, bardzo wiele mu zawdzięczam.

Jesteś dość silną osobowością, wzorowałaś się na własnym ojcu, wychowałaś się u boku pięciu braci. Czy masz jakieś kobiece słabości np. łatwo się wzruszasz?
Chyba tak. Wzruszają mnie drobne dowody ludzkiej sympatii. W okolicach imienin, świąt, kiedy dostaję mnóstwo SMS-ów, kartek, życzeń. Utrzymuję zresztą stały kontakt z wieloma ludźmi.

Jakie było największe wyzwanie w Twoim życiu?
Sprawdzić się w rodzinie, ale także zawodowo. Kiedy po ośmiu latach pracy zawodowej zaproponowano mi funkcję dyrektora Szkoły Podstawowej nr 12 byłam młodą dziewczyną już z ukończonymi studiami, to było wyzwanie: żeby się sprawdzić. Przejęłam funkcję po dyrektorce, która odeszła na emeryturę. To była bardzo wymagająca kobieta. Chciałam być tak dobra jak ona. Myślę, że w znacznym stopniu pomogło mi harcerstwo. Poszłam do tej szkoły, założyłam drużynę harcerską, ona patrzyła na mnie z podziwem, że ja z własnej woli – bo zwykle przydzielało się nauczycielowi funkcje dodatkowe – stworzyłam drużynę, pokazałam co potrafię,. Dlatego wydaje mi się, że to właśnie harcerstwo było taką kuźnią kadr kierowniczych, ja to wiem i mówię to z całą odpowiedzialnością. Bardzo wielu moich znajomych właśnie taką drogą obejmowało potem różne funkcje zawodowe.

Udowodniłaś sobie i innym, że kobieta, jeśli chce i posiada pewne cechy, potrafi osiągnąć sukces na każdym szczeblu. Czy w twoim życiu pojawiła się jakaś kobieta, która wzbudziła twój podziw, jakiś wzór kobiety godny naśladowania?
Miałyśmy w Kaliszu taką druhnę Winię, nie wiem czy o niej słyszałaś, Winia Kulczyńska. To była przedwojenna harcerka, która w ciężkich czasach stalinowskich próbowała prowadzić harcerstwo na wzór przedwojenny, jak Małkowscy, czy Baden Powell. Nie do końca mogło jej się to udać, bo oczywiście miała tu przeciwników. Była dla nas autorytetem i wzorem, ciepła, miła, przesympatyczna. Na pierwszym obozie z Komendy Hufca z Kalisza byłam u niej oboźną we wspomnianym przez Ciebie Wilczynie.

Na koniec opowiedz mi jeszcze, jak to było z tą muzyką. Pamiętam, że żadne spotkanie harcerzy nie mogło się odbyć bez wspólnych śpiewów, czy to na zbiórkach, czy przy ognisku.
W harcerstwie śpiewałam zawsze z przyjemnością, może też dlatego byłam inicjatorką założenia w Uniwersytecie Trzeciego Wieku chóru i sama również w nim śpiewam. Ten śpiew jest dla mnie również pasją; śpiewam żeby wyrazić swoje dobre samopoczucie. Kiedyś przez kilka lat śpiewałam w chórze nauczycielskim u profesora Rubińskiego. No to może teraz pokażę ci nagranie z koncertu naszego chóru. Dopiero od roku śpiewamy, ale mamy profesjonalnego dyrygenta, panią Elżbietę Miniecką i mam nadzieję, że nasze umiejętności będą również profesjonalne.. Póki co jest to chór żeński, bo panom chyba brakuje odwagi. Pokażę Ci nagranie koncertu z okazji inauguracji roku w UTW...

wtorek, 18 stycznia 2011

Justyna Kwiecińska - Program na życie: konieczność robienia czegoś!

Bohaterka tekstu: Ewa Górniewicz

Cierpliwa, konsekwentna i przede wszystkim ciekawa ludzi i świata – tak o sobie mówi kaliszanka Ewa Górniewicz, która, choć w Kaliszu się nie urodziła, spędza tu najpiękniejsze chwile swego życia. Nie można o niej powiedzieć, że jest zwyczajną kobietą na emeryturze; nauka języka hiszpańskiego, Uniwersytet Trzeciego Wieku, wiele projektów, w których bierze udział – po prostu konieczność robienia czegoś.
Przeżyła wiele: sukcesy, radości, ale także porażki, z których jednak podniosła się i potrafiła spojrzeć w przyszłość z innej, nowej perspektywy.

Urodziła się w Skwierzynie, z racji zawodu ojca często zmieniała miejsce zamieszkania. Ostatecznie osiedliła się w Kaliszu, gdzie poznała swojego męża i wychowała trójkę dzieci. Jako młoda dziewczyna uczęszczała do technikum włókienniczego, po maturze wyjechała na staż zawodowy do Stargardu Szczecińskiego. Nie pociągał ją jednak inny świat w nowym mieście, z chęcią wróciła do Kalisza i zaczęła studium chemiczne. Na pytanie, czy zmieniłaby coś w swoim życiu, odpowiada bez zastanowienia:
Przygotowałabym się lepiej do życia, w sensie zawodowym. Nie słuchałabym moim rodziców, którzy twierdzili, że trzeba mieć koniecznie określony zawód. Dla kobiet idealny jest zawód wolny, aby pogodzić dom, rodzinę i pracę.
Ewa pracowała w zakładach włókienniczych. Praca, która dawała bardzo dużą satysfakcję przyniosła również życiowe rozczarowanie.
Przekonałam się wtedy, że to, co potrafię, co mogę zaoferować, jest nikomu niepotrzebne. Ludzie nie kierują się jakością, ale ilością. Robienie dobrego wyrobu nie jest nikomu potrzebne.
Wtedy pojawiły się łzy, tragiczny moment w życiu. Jednak nie poddała się, dzięki pomocy bliskich i swojej determinacji stanęła na nogi. Obecnie uczęszcza na Uniwersytet Trzeciego Wieku, gdzie poznała wielu wspaniałych ludzi. Należała do sekcji komputerowej tylko dlatego, że od zawsze bała się komputera. Teraz z uśmiechem na twarzy stwierdza: wszystko jest dla ludzi!
Aktualnie na UTW bierze udział w zajęciach rękodzielniczych, a jej robótki można podziwiać na wielu wystawach w Kaliszu. Każdy wolny czas Ewa poświęca właśnie szydełku; w torebce zawsze ma coś do zrobienia, czym mogłaby zająć się w wolnej chwili. Jeszcze kiedy była małą dziewczynką robiła ubranka dla lalek i pasja szydełkowania została jej do dnia dzisiejszego, nie zajmuje się już jednak ubrankami, ale np. obrazami Chełmońskiego.
Ewa bardzo związana jest z Kaliszem. Wiele jej wspomnień dotyczy Parku Miejskiego, gdzie często spacerowała ze swoimi dziećmi. Na pytanie o to, za co kocha Kalisz, odpowiada:
- Kocham go, bo jest niewielki i bardzo sympatyczny. Szczególnie Stare Miasto, z którym wiąże się wiele moich wspomnień z dzieciństwa.
W czasie wywiadu opowiadała mi właśnie o dzieciństwie, gdy razem z koleżanką chowała się w kaliskich uliczkach przed chłopcami. Każda z nich prowadziła na inną ulicę. Istny labirynt , a przede wszystkim najlepsze miejsce do zabawy.
Jej sukcesem, szczęściem, a zarazem największym osiągnięciem, są dzieci. To w ich wychowanie włożyła najwięcej pracy i trudu. Jest z dzieci naprawdę dumna. Zresztą każdy ważniejszy dzień w życiu kręci się wokół rodziny. Dokładnie pamięta dni, w których urodziła dzieci, pamięta, jaka była wtedy pogoda. Kiedy jednak ma dni wyłącznie dla siebie…
-Siadam na ulubionej kanapie, wokół są moje poduszki, książka do czytania i szydełko. Zawsze mam też włączony telewizor. Nie muszę na niego potrzeć, ale wolę kiedy jest włączony. Słyszę wtedy głosy ludzi i od razu jest lepiej.
Ewa należy do osób, które uwielbiają ludzi, pragną poznawać nowe osoby.
- Uważam, że ktoś kto ma inny światopogląd, inne opinie również warty jest poznania. Chciałabym wiedzieć dlaczego tak myśli, co nim kieruje, jakie ma podstawy. Chciałabym poznać mechanizmy działania tej osoby, nawet jeśli ma ona zupełnie odmienne poglądy niż moje.
Ewa jest kobietą, która nie może usiedzieć w miejscu, zawsze znajdzie coś do zrobienia. Sekcja rękodzieła zobowiązuje, dlatego Ewa bardzo chętnie bierze udział w różnego rodzaju projektach. Tak też było w przypadku pomysłu „Uwaga robótki”.
Powiem szczerze, że poszłam na to całkiem zielona. Wszystko odbywało się w szkole przy ul. Robotniczej. Tak mi się tam spodobało, że postanowiłam zostać. Zobaczyłam wielką salę, na środku duży stół, na nim różnokolorowe włóczki, szydełka, a wokół niego pełno uśmiechniętych, pięknych młodych osób. Pamiętam chłopca, Damiana, który z ogromną determinacją robił szalik. Cały czas zrobione miał około 2cm, coś mu się pomyliło i zaczynał od początku, ale jego determinacja bardzo utkwiła mi w pamięci. Naprawdę godna podziwu.
Nietrudno się domyśleć, ze Ewa bardzo chętnie wzięła udział w „Równych babkach”. Zastanawiałam się, czego takie dziewczyny jak ja mogą nauczyć się od pokolenia mojej partnerki. I tu czekało na mnie wielkie zaskoczenie
To ja tak naprawdę mogłabym się czegoś nauczyć od młodych dziewczyn, które zresztą podziwiam. Moje pokolenie może tylko uprzedzić przed niektórymi rzeczami. Juniorki z „Równych Babek” są ambitne i pomysłowe. Mogę je tylko utwierdzić, że sposób życia, który wybrały, jest właściwy.
Jak odwdzięczyć się za tak ujmujące słowa? Mam nadzieję, że wystarczy proste: dziękuję.

Justyna Kwiecińska - Harcerska dola radosna

Bohaterka tekstu: Jadwiga Kaźmierczak-Baszczyk

Serdeczny uśmiech, przenikliwe spojrzenie i otwarte serce – tak w kilku słowach można opisać Jadwigę Baszczyk, byłą nauczycielkę, harcerkę, kobietę, która nie boi się żadnych wyzwań.

Harcerstwo

Urodziła się w Niemczech, skąd wróciła jednak do Kalisza i tu właśnie spełniała i nadal spełnia swoje marzenia. Już w dzieciństwie wiedziała, że chce zostać nauczycielką, chce pokazywać innym świat, nauczać. W dużym stopniu pomogło jej w tym harcerstwo. – W 1962 roku ukształtowały się moje harcerskie dzieje. Będąc uczennicą Liceum Pedagogicznego prowadziłam drużynę w Szkole Podstawowej nr 7, do której przedtem uczęszczałam. Harcerstwo dawało przede wszystkim wiarę, że można w życiu rozwiązać samemu wiele problemów, że nie ma rzeczy fizycznie nie do zrobienia. I tak właśnie Jadwiga postępowała w swoim życiu; wierzyła, że każdy problem można jakoś rozwiązać. Jak sama mówi, w latach 60. harcerstwo nie miało takiej konkurencji jak dzisiaj. W obecnym czasie młodzież żyje w zupełnie innym świecie od tego, w którym żyła Jadwiga. Komputery, nowe technologie, wirtualny świat – to teraz pociąga, uwodzi młodych ludzi. A jednak wciąż można znaleźć osoby chętnie działające w harcerstwie. Jak sama mówi – wejście do harcerstwa daje poczucie nobilitacji, której najwidoczniejszym świadectwem jest mundur i inne tradycyjne akcesoria, oraz wynikający z pięknych tradycji harcerskich ceremoniał.

Podróże

Jako młoda harcerka Jadwiga zobaczyła w swoim życiu wiele. Piękny i tajemniczy świat jednak nie pociągał jej na tyle, aby opuścić Polskę i ukochany Kalisz. Jak twierdzi, teraz jest o wiele więcej możliwości do podróżowania, zwiedzania najpiękniejszych i najciekawszych zakątków świata. Zobaczyła naprawdę wiele: Berlin, Węgry, Londyn, Paryż, Wiedeń oraz wiele innych stolic i krajów, ale najciekawsza historia wiąże się w wyjazdem do Moskwy i NRD. Jako młoda nauczycielka wyjechała na rok do Moskwy, gdzie spotkała wielu ludzi z innych państw i kontynentów. W Związku Radzieckim oczywiście była wtedy daleko posunięta indoktrynacja, to jednak nie przeszkodziło w nawiązywaniu nowych znajomości, a nawet miłości. Wtedy właśnie Jadwiga poczuła smak zupełnie innego życia, życia przepełnionego kulturą innych. Zobaczyła rzeczy, na które w Polsce nie zwróciłaby nawet uwagi. Sama przyznaje, że był to czas, kiedy nauczyła się samodzielności i odpowiedzialności za siebie, ale również za innych. Wyjazd do NRD to zupełnie inna opowieść…

Honorowe Obywatelstwo

Także za czasów harcerskich wyjechała do NRD, na obchody 25. rocznicy powstania Organizacji Pionierskich. Niemcy przyjęli wszystkich bardzo serdecznie, gościnnie. Sprawdzając paszport Jadwigi zobaczyli, że urodziła się w niemieckim miasteczku. Wtedy dopiero zaczęły się prawdziwe uroczystości. Młoda Polka została zabrana do miejsca swoich narodzin. Nie było już szpitala, w którym przyszła na świat, zastała tam szkołę, z której dzieci przygotowały na tę okazję specjalne występy, koncerty, pokazywały ćwiczenia, które wykonywały na lekcjach wychowania fizycznego. Chciały pokazać Jadwidze wszystko to, co najlepsze. Od tamtejszych władz otrzymała pamiątkowych album ze zdjęciami wykonanymi w czasie jej pobytu i – co najważniejsze – otrzymała Honorowe Obywatelstwo Gminy Greven. Można tylko pozazdrościć i pogratulować!

Pozytywne myślenie

Jadwiga z nadzieją patrzy w przyszłość. Jej zdaniem każdy dzień może przynieść coś dobrego, trzeba tylko umieć to dostrzec. Odnosi się to również do ludzi. - W innym człowieku zawsze widzę więcej dobrego niż złego. Z taką dewizą prawdziwa harcerka przemierza całe życie. Nie można ciągle zastanawiać się nad tym, jaki los jest trudny, należy cieszyć się z każdej przeżytej chwili, bo ona z pewnością coś wniesie do naszej codzienności. I tak też do życia Jadwigi wiele wniósł Uniwersytet Trzeciego wieku, w którym jest od momentu jego założenia. Ciągle intensywnie w nim pracuje i poświęca wiele uwagi. Stara się zapraszać do UTW osoby, które przekazują innym swoją wiedzę, optymizm i przede wszystkim pasję. To samo robi także Jadwiga – zaraża pozytywnym myśleniem, wiarą, że zawsze wszystko może się udać, a ponadto... parzy najlepszą kawę z cynamonem i kardamonem!


wtorek, 11 stycznia 2011

Agata Lisiecka - …Bo życie przecież po to jest, aby żyć…

Bohaterka tekstu: Halina Pawlak

Intensywnie niebieskie niebo przegląda się w bezkresnej morskiej toni trzymanej w ryzach przez skaliste nabrzeże. Droga biegnąca wzdłuż brzegu zdaje się balansować na krawędzi, jakby jeden silniejszy podmuch wiatru mógł zepchnąć autokar prosto w fale. Czarnogóra. Kobiecy, delikatny, a jednocześnie rzeczowy głos lektorki omawia trasę. Autobus mija zbocza porośnięte różnokolorowymi kwiatami. Feeria barw. – I zapachów – dodaje moja rozmówczyni. To wycieczka Uniwersytetu Trzeciego Wieku, oglądana na filmie wideo nakręconym i opracowanym przez Halinę Pawlak. Wycieczka do Czarnogóry – jedna z wielu przygotowana w całości przez Halinę i jej męża Waldemara. To dzięki nim słuchacze zwiedzili również Chorwację, Bułgarię Grecję i Ukrainę.

Jestem działaczką.
Skąd wziął się mój społecznikowski instynkt? Z tym trzeba się urodzić. Takie poczucie działania, chęć robienia czegokolwiek kiełkuje od najmłodszych lat. Mam dwie wnuczki i każda jest inna. Jedna do wszystkiego pierwsza, i do sprzątania, i do wierszy. Druga to typ domatora, którego trzeba popchnąć do działania i nieco poprowadzić.
Zamiłowaniem do działania w grupie, chęcią niesienia pomocy innym zaraziłam się w harcerstwie. „Od zawsze” byłam w harcerstwie. Mundurek, stopnie, sprawności – to był mój świat przez wiele lat. Przeszłam wszystkie szczeble, od zucha do instruktora ze stopniem harcmistrza. W grupie zawsze chciałam coś robić, zdobywać sprawności, jeździć na wycieczki. No i czyny społeczne. Teraz się tego nie praktykuje, ale ja należę do pokolenia, które na czynach społecznych się wychowało.
Miłość do harcerstwa nie przeszła mi nigdy. W szkole – w technikum ekonomicznym, gdzie było dużo nauki i trudne przedmioty, prowadziłam harcerstwo, a poza szkołą drużynę zuchową. Mając zaledwie 16 lat zostałam instruktorem ZHP.
Nie brakowało mi czasu, nigdy. Na nic. Myślę, że jak człowiek jest młody, to dużo może i łatwo mu to wszystko pogodzić. A i teraz, jak ktoś mi mówi, że nie ma czasu, to trochę się dziwię, bo jak ktoś coś lubi, to zawsze znajdzie na to czas. Nie ma takiej siły – trzeba usiąść i to zrobić. Teraz wykradam czas nocy. Rano i owszem, lubię trochę pospać, natomiast nie kładę się wcześnie. Przygotowuję podkłady słowno-muzyczne do filmów i scenariusze do różnych imprez, organizowanych dla słuchaczy UTW, jak również dla absolwentów „Ekonomika”, gdzie pełnię funkcję prezesa koła. Zajmuję się również ręcznymi robótkami, które bardzo lubię.

Ciepło bijące od ekranu i rozgrzanych kaloryferów skutecznie niweluje uczucie zimna, które towarzyszyło mi w drodze na rozmowę z Haliną. Jej dom to wielki patchwork zainteresowań właścicieli. Na ścianach obrazy, zdjęcia – uśpione wspomnienia. Szklane wazony z bursztynowymi wzorami. Bibeloty, gazety i książki, płyty DVD. Miszmasz tego, co było, jest i będzie. Na stole filiżanki z herbatą, ciastka, domowo. Halina zawsze dzieliła czas między pracę i dom. Nie narzekała na nic, na zapracowane dni i równie ciężkie wieczory – taki kobiecy los.

Jestem kobietą pracującą.
Byłam duszą artystyczną, nie było jednak w mieście żadnej artystycznej szkoły, trzeba było wyjechać np. do Poznania. Byłam związana z domem, może też rodzice nie bardzo umieli mną pokierować, a ja sama byłam za młoda, by zdecydować się na wyjazd do innego miasta. Szukałam więc szkoły, która byłaby tu, na miejscu, i za którą nie trzeba by było płacić. Padło na Technikum Ekonomiczne. Może i nie byłam zafascynowana tą księgowością, ale nauczyłam się solidności i zdobyłam poważny zawód. A szkołę swoją pokochałam. Do dziś w niej często bywam.
Z sympatią również wspominam pierwsze lata pracy w Zakładzie Energetycznym – pozostało wiele przyjaźni, a przede wszystkim przeszłam chrzest bojowy w służbach finansowo-księgowych.
Potem silne piętno harcerstwa dało o sobie znać, gdy podjęłam pracę w Kaliskiej Chorągwi ZHP jako główna księgowa. Następnie zatrudniłam się na takim samym etacie w Towarzystwie Miłośników Kalisza, które wówczas prowadziło szeroką działalność i rozliczało duże imprezy: wianki, koncerty, spotkania teatralne itp.
Zmiana pracy? Dla mnie to nie był żaden problem. Rzeczywiście, nigdy nie miałam problemów z pracą. Miałam takie przekonanie, że gdziekolwiek bym się nie zgłosiła, z miejsca byłam akceptowana. Szef czy szefowa dawali mi odczuć, że są zadowoleni, że chcę podjąć u nich pracę. A dziś młodym ludziom mówi się: „oddzwonimy, odezwiemy się, rozpatrzymy”.
Później podjęłam własną działalność gospodarczą. Chciałam być nieskrępowana i niezależna od godzin i pracodawcy i bym jednocześnie miała możliwość spełniać się społecznie. Mogłam wtedy jeździć na obozy harcerskie i zimowiska.
Jako księgowa, gdy zbliżał się termin bilansu, nie raz musiałam siedzieć w pracy całą noc, by wywiązać się z terminów. Dziś pracę w księgowości ułatwia znacznie komputer, ale też praca dominuje. Przyjął się taki system, że nie ma określonych godzin pracy „od – do”. Myśmy, te paręnaście lat temu, pracowali od, dajmy na to, siódmej do piętnastej, wychodziło się z pracy i człowiek starał się zapomnieć o życiu zawodowym. Zostawiał pracę w pracy. Zawsze był czas na zabawę, koncert. Gdy patrzę dziś na młodych to ich podziwiam, ale i trochę im współczuję, że tylko praca, ciągle praca…

Co jakiś czas z pokoju obok wychodzi starsza pani. Halina czule i ujmująco zwraca się do niej „mamusiu”. Niedzisiejsze, pełne szacunku i miłości słowa wzruszają postronnych obserwatorów. Mnie też. Halina z oddaniem opiekuje się mamą. Gdy wychodzę, Halina woła za mną „Wejdź jeszcze na chwilę! Poznasz moje szczęścia”. W pokoju, przy oknie balkonowym stoi jej córka i wnuczki. Nie da się nie zauważyć podobieństwa: uśmiech i blond włosy to ich cechy wspólne.

Jestem córką, jestem matką, jestem babcią.
Zawsze marzyłam o dzieciach i to one były dla mnie najważniejsze. Wszystko bym oddała, by dzieci mieć, może i dlatego, że na pierwsze dość długo czekałam. W ciągu pięciu lat urodziłam troje: dwie córki i syna. Teraz tak się złożyło, że została ze mną jedna córa. Mieszka tuż obok. Właściwie dzieli nas ogródek. Pozostałe dzieci są setki kilometrów stąd – druga córka mieszka w Grecji, syn w Niemczech.
Nigdy nie stawałam dzieciom na przekór, gdy czegoś nie aprobowałam po prostu prosiłam o przemyślenie. Nie zabraniałam, bo dziecko i tak zrobi to, co chce, a ja mogłabym je tylko stracić. Gdy córka postanowiła wyjechać do Grecji, powiedziałam „twoje życie, twój wybór, sama musisz wiedzieć, czy tego chcesz”. No i wyjechała, sama się nauczyła języka, zapracowała na samochód i mieszkanie, radzi sobie. Tak samo z synem – wyjechał tuż po ukończeniu studiów. Odbierałam za niego dyplom i wysyłałam mu go pocztą.
Tak jak trzeba zdawać sobie sprawę z tego, że człowiek rodzi się i umiera, tak trzeba mieć poczucie, że dzieci nie wychowuje się dla siebie. Dzieci muszą iść swoją drogą w świat. Te dobre wartości muszą być przekazywane z pokolenia na pokolenie, bo to w rodzinie tkwi wartość. Gdy nie dba się o rodzinę, człowiek zostaje sam. Znajomi i lokale nie wystarczą na dłuższą metę. Bazujemy na rodzinie i w oparciu o nią toczy się nasze życie.
Godziłam pracę z wychowaniem dzieci głównie dzięki mamie. Gdy wyjeżdżałam na konferencje, zawsze mogłam na nią liczyć, a dzieci były nakarmione i bezpieczne. Teraz serce za serce. Kiedy otrzymało się takie wychowanie – dużo ciepła i pomocy – to to wszystko później działa w drugą stronę i chce się tę pomoc oddać. Mama często wyręczała moje dzieci, zwłaszcza syna, mówiła „zostaw, ja to zrobię”, jednak go nie „zepsuła”. Nie wiem kiedy, ale nauczył się wszystkiego, czego w życiu potrzeba. Może dlatego, że prowadziliśmy prawdziwy dom, gotowaliśmy obiady, piekliśmy ciasta. Chłopak umie więc i położyć płytki, i ugotować, mimo że jest informatykiem.
Prawda, punktualność, solidność. Zawsze mówiłam dzieciom, że wolę znać najgorszą prawdę niż najpiękniejsze kłamstwo. Nie są to łatwe zasady, ale dzięki nim mogę się cieszyć, że dzieci są solidne, uczciwe i rzetelne, lubiane w pracy. Różnie się w życiu zdarza, ludzie płaczą przez swoje dzieci, a mnie się raczej łza w oku kręci z poczucia dumy i dobrze spełnionego obowiązku. Miło mi było słyszeć, jak synowa stwierdziła, że syn jest tak dobrze wychowany, że takich ludzi rzadko się spotyka.
Teraz jestem na kolejnym etapie. Trudno mówić, że jestem młoda, bo jednak status babci już osiągnęłam i to do czegoś obliguje. Na pewno jest to duża radość. Człowiek musi wychować dzieci na dobrych ludzi, zapewnić im przyszłość, tymczasem wnuki ma się dla przyjemności! Można je rozpieszczać nie czując, że to obowiązek, nie czując codziennej troski.

Tym razem rozmowę przerywa nam mąż Haliny. Oboje są już na emeryturze, razem chodzą na basen i na imprezy, razem też organizują wycieczki. Halina zachwala jego zmysł organizacyjny – wszystko ma ponoć dopięte na ostatni guzik. Mam wrażenie, że to ludzie-orkiestry. Grają razem już czterdzieści lat.

Jestem żoną.
Miałam dwadzieścia lat, gdy wyszłam za mąż. Mając dwadzieścia lat trudno mówić o wielkich miłościach, były na pewno szkolne sympatie. Znaliśmy się z mężem rok przed ślubem. Poznaliśmy się na kursie przygotowującym na studia. Myślę, że gdybyśmy wtedy się rozjechali, ja do Szczecina, on do Zielonej Góry, to niewiele by z tego wyszło. To był akurat pechowy rok 1968, w którym dużą rolę odgrywało pochodzenie kandydata, a papiery były bardzo prześwietlane. Mój ojciec był krawcem, prywatna inicjatywa nie była mile widziana, więc punktów za pochodzenie nie miałam. Na studia się nie dostałam, mój mąż także. Wzajemnie się pocieszaliśmy i z tego pocieszania wyszło małżeństwo.
Co tu dużo gadać, czterdzieści wspólnych lat to dowód, ze nasz wybór nie był najgorszy - męża sobie wychowałam – potrafi zrobić dobrą kawę i upiec pyszny chleb. Ja mogę sobie wszędzie iść, wszystko zrobić, byle mąż miał punktualnie obiad na czternastą. Wtedy wszystko jest w porządku.

Gdy poznałam Halinę na pierwszych warsztatach w ramach „Równych babek” i gdy usłyszałam, że nie ma dla nich czasu, pomyślałam: „Kurczę, jak można nie mieć czasu na emeryturze? Przecież to czas siedzenia w fotelu, niańczenia wnucząt i przygotowywania przetworów na zimę!”. Takie właśnie było moje stereotypowe wyobrażenie kobiet 55+: babcia z kokiem upiętym z siwych włosów, której życie kręci się wokół osławionego Kinder, Kuche, Kirche (dziecko, kuchnia, kościół), z tym, że dzieci zastąpcie sobie wnukami. Teraz jednak wiem, że emerytura nie jest nudna, gdy ma się tyle planów, ile ma Halina.

Jestem miłośniczką życia.
Lubię tańczyć, lubię się bawić. Lubię żyć. Największą torturą byłoby dla mnie siedzenie w domu, bez możliwości wyjścia, kontaktów z ludźmi. Lubię rozmawiać, lubię iść na kawę, choć wiem, że wypłukuje magnez. Lubię zwiedzać świat.
Lubię coś zorganizować, nie sprawia mi to kłopotu, a skoro chcemy, by coś się działo… Są ludzie konsumpcyjni – nie mają predyspozycji, żeby coś zrobić, albo krytykują i marudzą. Cieszę się, jak ludzie pozytywnie na mnie reagują, jak razem możemy spędzać czas, uzupełniać się na różnych płaszczyznach. Uczymy się od siebie, w każdej dziedzinie, przekazujemy sobie doświadczenia.
Dopiero nie tak dawno nauczyłam się pływać. Bardzo długo bałam się wody, a teraz babcia umie zanurkować i popłynąć! Całe życie człowiek się uczy. Niestraszne mi języki i komputery. Dla mojego pokolenia komputer to był strach nie do pokonania, a tutaj, na Uniwersytecie Trzeciego Wieku, nauczyłam się, co to myszka, plik albo e-mail. Myślę, że bez znajomości komputera człowiek jest teraz jakoś ubogi. Nawet jak się go nie używa, dobrze wiedzieć, co, z czym i do czego.
Moje marzenia? Zdrowie, bo jak człowiek ma zdrowie, to ma chęć do działania. Chory człowiek się męczy, nie wie, co ze swoim życiem zrobić. Myślę sobie, że dobrze byłoby żyć tak długo, dopóki człowiek jest aktywny, pomocny komuś. To taki konflikt, bo z drugiej strony każdy chce żyć jak najdłużej. Każde stworzenie, nawet biedronka czy żuczek, jak się je przewróci na grzbiet, macha nóżkami, broni się. Tak samo człowiek…