Kaliszanki, seniorki i juniorki, o gender...

środa, 29 grudnia 2010

Natalia Chrobiak - A w sercu ciągle maj. Moje spotkanie z hrabianką Seweryną

Bohaterka tekstu: Seweryna Linkowska

Tego spotkania nigdy nie zapomnę. W łeb wzięły wszelkie szykowane wcześniej scenariusze, niepotrzebne okazały się spisane przezornie pytania. Seweryna Linkowska jest wulkanem energii, żywiołem, któremu sprzeciwić się nie sposób. Dałam się więc ponieść nurtom tej fascynującej opowieści o niezwykłym życiu ciekawego człowieka .

Pesel
Jak sama mówi, jest wiekową kobietą: matką, babcią i prababcią. Ale dopiero rzut oka na urzędowy pesel zdradza wymiar tej wiekowości. Nikt nie domyśliłby się, że ta energiczna osoba przekroczyła już osiemdziesiątkę! Patrzy przecież na świat młodymi oczami, a energii i pogody pozazdrościć jej może niejedna dwudziestolatka! Może dlatego, że – jak podkreśla – to, co najbardziej lubi w życiu to uśmiech i ludzie. I to jest naprawdę widoczne. Z pogodą i ciepłem potrafi mówić o swojej niełatwej przeszłości, wspólnej dla starszego pokolenia, jak i o przyszłości. Jej marzeniem jest być do końca życia samodzielną i nie stwarzać problemów rodzinie.
O swoich bliskich może opowiadać godzinami, a rozmówca nigdy przy tym nie zazna nudy.

Trzy lania
Pani Seweryna urodziła się w Rawiczu, ale od 1937 roku jest kaliszanką. Z Kaliszem łączą ją cudowne wspomnienia i bardzo dobrze się tu czuje. To tu przeżyła wiele wspaniałych chwil i nauczyła się ważnych rzeczy. Razem z bratem chodziła do szkoły, gdzie uczyły się polskie i niemieckie dzieci. Dzięki temu od dziecka świetnie mówiła po niemiecku, co w czasie okupacji niejednokrotnie ją uratowało. Edukację w tym języku rodzeństwo musiało jednak szybko zakończyć: ojciec nie chciał podpisać volkslisty, podsuwanej przez Niemców wielu Polakom – zdrady dającej przywileje.
Wyjechała na wieś do swoich dziadków. Bardzo jej tam się podobało, bo jako dziewczynka z miasta miała bardzo duże powodzenie wśród chłopców. - Nazywali mnie Syberią - mówi.
Wojenne czasy nie zawsze były tak urocze:
– Kiedyś młody Niemiec uderzył mnie bez powodu w twarz, jednak kiedy odezwałam się po niemiecku, uciekł. Miałam wtedy piętnaście lat - wspomina.
Ciekawą historią jest piesza wędrówka pani Seweryny (zwanej też Zefirką) z Opatówka do Kalisza. Towarzyszyło jej wtedy dwóch niemieckich żołnierzy. Cały czas uważali, że ta dziewczyna jest Niemką, a co najlepsze zaproponowali jej, aby z rodzicami wyjechała do Niemiec.
W dzieciństwie trzy razy dostała lanie.
– Pierwszy raz oberwałam rózgą w ochronce od siostry zakonnej. Bo nie słuchałam. Drugi raz od mojej polonistki drewnianą klapką od piórnika, bo kolejny raz napisałam jaskółka przez "u" otwarte. Nigdy już nie zapomniałam, jak powinno się to słowo pisać. Trzeci raz dostałam ścierką od mojej mamy, kiedy nie chciałam pokazać, czego się nauczyłam na próbie jasełkowej. Powiedziałam, że jak pójdzie to sama zobaczy – wspomina swoje dziecinne wybryki i kontrowersyjne dziś metody wychowawcze.
Ale dziś ceni wartości wyniesione z domu, zwłaszcza z wiejskiego domostwa dziadków.
– Chlebek nie miał prawa leżeć na gołym stole, trzeba było kłaść go na talerzyku, dziadkom trzeba było zawsze po posiłku podziękować za jedzenie – opowiada.
Jako małe dziecko musiała na własne oczy oglądać moment dramatyczny: wysiedlania dziadków z ich gospodarstwa.

Okrutna wojna
Trudno z obojętnością słuchać także opowieści o przemarszu wojsk przez Kalisz. W takich momentach człowiek zdaje sobie sprawę jak wygląda prawdziwa wojna, jakim doznaniem są dla człowieka leżące na ulicy ciała zabitych i groza spotkania z wrogiem lub „wyzwolicielem”. Największe wrażenie wywarła na mnie historia, kiedy to rosyjski żołnierz chciał zabić panią Sewerynę.
– Przyszedł do nas człowiek, wypił za dużo wódki, a potem zapytał się mnie, gdzie on teraz będzie spał. Ja mu na to odpowiedziałam, że mnie jest wszystko jedno czy pod stołem, czy na stole. I tym go obraziłam. Wyjął pistole. Na szczęście zanim wystrzelił, zdążyłam uciec – opowiada ze spokojem.

Rodzina najważniejsza
Pani Zefirka ma dwóch synów: Andrzeja i Pawła, których kocha nade wszystko. Uważa ich za cząstkę samej siebie. Synowie są bardzo dla niej dobrzy. Docenia to dopiero teraz, kiedy straciła swojego męża. Synowie mają wielkie szczęście: miłość macierzyńska nie stawia tu bowiem żadnych warunków ani nie wyzwala oczekiwań. Seweryna ma wiele wyrozumiałości i stara się nie ingerować w czyjeś życie, bo wie jak bardzo ludzie się od siebie różnią.
– Mama wskazała drogę, którą powinno się iść, a dalej to zależy już tylko od Ciebie – komentuje.
Za swoje najszczęśliwsze dni w życiu uważa czas, kiedy mogła na świat wydać drugiego człowieka. I kiedy o tym mówi, promienieją jej oczy. Wiara w siłę i trwałość więzi rodzinnej to również – jak zaznacza – wartość wyniesiona z domu dziadków.

Niełatwe czasy Europy
W młodości zapowiadała się na znakomitą aktorkę, recytowała pięknie wiersze, za deklamację „Grenady” Juliusza Słowackiego w Polskim Radiu otrzymała nagrodę. Jednak zawodowo związała się z zupełnie inną branżą. Jest ekonomistką. Za swój zawodowy sukces uważa dojście do stanowiska kierownika hotelu „Europejska” w Kaliszu.
W tej pracy pomogły jej zdolności organizacyjne. Mogła to udowodnić od 1955 do 1988 roku. – Poszłam na emeryturę, nie wyrzucili mnie. Obiecali mi taczkę, a ja nie chciałam na taczce wyjechać – mówi żartobliwie.
Szefowanie miało różne strony. Czasem trzeba było wykazać się stanowczością albo zadziałać wychowawczo. Opowiada, że czuła się urażona, gdy kierownik wchodził do biura i całował w rękę tylko osiemnastolatkę, a jej nie. Jednak i jego udało się ustawić do pionu i nauczyć dobrych manier.

Na Majorce pod gruszą
Pani Zefirka zorganizowała już trzy zjazdy rodzinne. Pierwszy w Kaliszu w 1981 roku, drugi w Mikorzynie (który nazwała Majorką) w 1992, a trzeci w Gołuchowie w 2006 roku. W ostatnim zjeździe brały udział już 103 osoby, a cała impreza była już biesiadą rodzinną.
Obecnie ukochanym zajęciem pani Seweryny jest dopieszczanie działki. Bardzo lubi tam spędzać czas, ponieważ ma do tego miejsca olbrzymi sentyment. Twierdzi, że byłoby jej bardzo przykro, gdyby synowie postanowili ją sprzedać. Jeżeli wygląd pani Seweryny to zasługa świeżego powietrza na działce, to warto, aby każdy miał taką działkę. Mam zaproszenie do tego zaczarowanego ogrodu.
Czas wolny Zefirka poświęca na spacery po swoich włościach. Tak nazywa okolice, gdzie mieszka. Jest tam teatr, park i kaplica franciszkanów. Tam dopiero czuje się jak hrabianka, która z pieskim spaceruje po swoim majątku. Bardzo lubi też wykłady w Uniwersytecie Trzeciego Wieku, gdzie może się rozwijać i uzupełniać swoją wiedzę.

Bardzo równa babka
Pani Seweryna była bardzo zadowolona z tego, że może wziąć udział w takim projekcie jak Równe Babki. Głównie dlatego, że spotkania z młodymi ludźmi przypominają jej wiosnę. Kontakty z młodzieżą kojarzą się, jak mówi, z tym, co dopiero będzie; widać jak jest ciekawa świata. Cieszy ją każdy drobiazg. Jej postawa napawa mnie nadzieją, że ludzie nie są źli – może tylko boją się pokazać od tej lepszej strony, wyrażać uczucia i pokazywać słabości.
Pani Seweryna nie ma ani odrobiny goryczy, ani żalu do nikogo, choć w jej życiu były wzloty i upadki. Wie, że spełniła swoją życiową misję i cieszy się tym, co ma.
Jest kobietą o nieograniczonym optymizmie, nie załamuje się, nie marudzi, jest o wiele lepszym rozmówcą, niż większość moich rówieśników.
Nie ma kompleksów na punkcie swojego wieku. – To dorobek mojego życia – mówi. Przypomina słowa swojego taty, który mówił, że nie chciałby się urodzić jeszcze raz, bo życie nie jest łatwe.
Jedną z rzeczy, która jest dla niej nie do zniesienia, jest ludzka głupota, która przejawia się w ciągłym narzekaniu. – Świat jest piękny, tylko trzeba szukać tej urody i dobroci – mówi pogodnie.
Podziwiam panią Sewerynę właśnie za jej odwagę, otwartość i zdecydowanie. Mówi, że trzeba pokazywać się ludziom, a nie siedzieć jak mysz pod miotłą.
To pouczające dla mnie spotkanie. Może potrafię się nauczyć, że nie trzeba nikomu schodzić z drogi, a na niepowodzenia życiowe trzeba być odpornym. Moja rozmówczyni powierzyła mi również pewną niezwykle przydatną wskazówkę, jak rzucić na kolana każdego mężczyznę, ale tym się nie podzielę! Słodka tajemnica moja i pani Seweryny jest lepsza od czekolady.

poniedziałek, 20 grudnia 2010

Agata Lisiecka - Na podkręconych obrotach

Bohaterka tekstu - Basia Bartosik
  

Krótkie włosy, przenikliwe spojrzenie zza szkieł okularów doskonale dobranych do kształtu twarzy. Wielki głos i jeszcze większa charyzma ukryte w ciele drobnej kobiety. Oś dyskusji i o niebie, i o chlebie. Jako dziecko nieśmiała myszka, teraz typ niepokornej wojowniczki.
Do Barbary Bartosik pcha jakaś nieznana siła. Może przyciąga jej energia, może nonkonformistyczne opinie, a może radosny sposób postrzegania rzeczywistości, bo co ma być, to i tak będzie?...


Podczas warsztatów dałaś się poznać jako osoba mająca własne zdanie na każdy temat, społeczniczka. Nie uznajesz wytłumaczenia „bo tak”, drążysz, pytasz… Czemu? Po co?
- Przez moje emocje. To taki gwizdek przy czajniku – ja czasem muszę je wypuścić i wyrażać, bo inaczej zacznę wrzeć. Emocjonalnie podchodzę do życia, co ma i wady, i zalety. Jak komuś potrzebna pomoc, to ja nie stoję i nie kalkuluję, czy mi się opłaca, tylko lecę i pomagam. Kiedyś, jak byłam smarkata, poszłam rozdzielać ludzi, którzy się szarpali. Gdybym była chłopakiem, to już bym się pewnie biła. A tak zobaczyli, że dziewczyna, że smarkula, to mnie tylko złapali. Miałam sińce na rękach później. To była jakaś nauczka. Dziś się coraz bardziej boję, że gdy zareaguję, to ten ktoś nie odpowie, a mi strzeli.
Urodzona naprawiaczka świata?
- Raczej wyznawczyni zasady, że jeśli nikt nie będzie reagował na zło, to się to zło rozpleni. Kiedyś, gdy mieszkałam w Łomży, do domu chodziłam przez wieś, gdzie sto procent mieszkańców pędziło bimber i się nie bałam – dziś boję się przejść spod ratusza na przystanek KLA, bo świat się brutalizuje…
Wiesz, dużo się o tym teraz mówi. Film bez kilku „kurw” i ociekających krwią scen nie stanie się kinowym przebojem. Duże uproszczenie, ale coś w tym jest…
- Kiedyś, jak pokazywali strzelaninę, to jeden strzelał, drugi padał. Teraz muszą pokazać, że oko mu wypłynęło, że krew na ścianie. Niektóre audycje teoretycznie mają pokazywać walkę z patologią, a czasem to nic innego jak instrukcja. Nie ma instytucji, które sprawnie pokazywałyby sposób na życie. Dzieciaki nudzą się – mało im się proponuje, mało kto się nimi interesuje. Nie ma rozmów między dziećmi i między dzieckiem a rodzicami. Telewizor to następny członek rodziny. Jestem u kogoś w gościnie, a tutaj: „zaczekaj, bo zaraz coś poleci w TV”. Kiedyś obiady, imprezy były celebrowane, a ważnym elementem była rozmowa, a teraz? Co najwyżej sobie przepisy podadzą, koniec.
Tak było u Ciebie w domu? Mam na myśli te obiady, tę celebrację. Tradycyjny, polski dom, duża rodzina?
- Urodziłam na wsi jako najstarsza z trojga rodzeństwa. Powiem Ci, że niezwykle mile wspominam dzieciństwo, ten beztroski czas spędzony w domu. Każda rzecz, którą człowiek osiąga, będąc dzieckiem, zapada w pamięć. Nie wiem, czemu stale mi się przypomina chwila, gdy nauczyłam się jeździć na rowerze. To nie były malutkie rowerki, a wielkie rowery. Co prawda wylądowałam na płocie, ale ten krzyk „Tato jadę!” to było coś nieprawdopodobnego.
Byłaś najstarsza. Łobuz czy grzeczna dziewczynka?
- Trochę się musiałam tym rodzeństwem opiekować, być przykładem… W tym czasie już były przedszkola, więc chodziłam tam jako maluch. Występowałam w tanecznych grupach. Małą, drobną dziewczynkę łatwo było podnieść. Byłam prymuską i grzeczną dziewczynką, dobrze się uczyłam. Rodzice byli z nas dumni.
To kiedy pojawiły się te diabelskie różki?
- Łobuzem zrobiłam się później – gdy już nie musiałam być dla młodszego rodzeństwa przykładem i gdy na mnie tak czujnie nie patrzały te małe brzdące. Wcześniej, mimo że mnie coś tam wtedy swędziało, musiałam być tym wzorem.
Jaką szkołę wybrała prymuska? Kierowała się sercem czy rozumem?
- Wykształciłam się w kierunku, który z moimi zainteresowaniami jest jak dzień do nocy. Jestem humanistką, a skończyłam politechnikę. Kiedy kończyłam szkołę, nie było przewodników, nie było jak się dowiedzieć, jakie są możliwości po szkole. Jako że byłam uczennicą dobrą w różnych dziedzinach, to ciężko mi było zdecydować. W końcu jedna z pań nauczycielek powiedziała, że polonistami to są wybrukowane ulice i stwierdziłam, że trzeba wymyślić coś innego. Miałam wykształconego wujka, który mówi „słuchaj, jest zielone światło dla chemii’. Poszłam na tę chemię i ją skończyłam. Dokładniej mówiąc, chemię spożywczą.
Ale bez przekonania?
- Ja jestem z tego pokolenia, które jak coś robi, stara się to robić dobrze, więc starałam się dobrze wypełniać swoje obowiązki. Poświęcałam się pasjom humanistycznym: chodziłam do teatru, czytałam, nawet przez jakiś czas myślałam, że zostanę dziennikarką. Ale czas płynął i trzeba było coś robić, zaczynałam wrastać w środowisko, angażować się w pracę i zaczynałam lubić to, co robię.
Ale czy w głębi duszy nie szukałaś alternatywnej drogi, żeby zboczyć z inżynierskiego kursu kariery?
- To, co robiłam dawało mi satysfakcję, ale to, co chciałam robić, to być dziennikarzem. Czasem pisywałam interwencje obywatelskie do jakichś gazet. Byłam jednak coraz dalej od szkoły, a żeby być dobrym dziennikarzem trzeba mieć dobre podstawy: znajomość języka polskiego, szeroką wiedzę ogólną…
Mówisz, że wrosłaś w środowisko zawodowe. Zaraz po studiach znalazłaś pracę w zawodzie, marzenie wielu młodych ludzi mojego pokolenia…
- Po skończeniu chemii spożywczej wylądowałam na kilka lat w Łomży, w zakładach zajmujących się przetwórstwem ziemniaka, bo to było związane z moją specjalizacją. Pracując tam zostałam oddelegowana do pracy w NRD. Później dostałam w Kaliszu mieszkanie i w 1988 roku wróciłam tu na stałe. Już wtedy były kłopoty na rynku pracy, choć jak zacznę mówić, gdzie pracowałam, to zabraknie nam czasu! Pracowałam w zakładach mięsnych, w „Modelanie” i w „Multi”. Zboczyłam z tego spożywczego kursu. Jako że znałam niemiecki, skłaniałam się ku takim zajęciom, w których mogłam te umiejętności wykorzystywać. Pracowałam też w „Grundigu”, który zapowiadał się na największą fabrykę telewizorów w Europie Środkowo-Wschodniej. Podbój świata spełzł na planach… Potem parę lat przepracowałam w „Wedze” i „Ziołopexie”.
Jak odnalazłaś się w tak różnych branżach, w nieznanych miastach, w dużych korporacjach?
- W domu uczono mnie, że trzeba każdą pracę robić dobrze. To wystarczyło. Za to jestem rodzicom wdzięczna, bo nigdy nie miałam w tej kwestii kaca moralnego. Uważam, że stratą czasu jest, gdy się podchodzi do czegoś z nastawieniem „zrobię to byle jak, byle zrobić”. Do firmy zawsze przychodziłam przed czasem, by zacząć pracę o wyznaczonej godzinie.
Klasyczna pracoholiczka?
- Były momenty, kiedy poświęcałam się pracy bezgranicznie. Czasem dochodziło do konfliktów, bo chciałam wszystko robić perfekcyjnie, a pracę czasem trzeba rozdzielić, komuś zaufać. Kiedyś w pracy się terminowało, młody człowiek nabierał doświadczenia, które starszy mu przekazywał - była ciągłość w wymianie doświadczeń i rozwoju firmy. Teraz starsi walczą o pozostanie na stanowiskach, nie chcą przekazywać wiedzy, a młodsi są aroganccy i nie liczą się ze zdaniem „wapniaków”, bo cóż oni wiedzą o współczesnym świecie?
Wiesz, teraz każdy chce zagarnąć dla siebie to, co najlepsze. Nie masz takiego wrażenia? Ja mam.
- Uważam, że doświadczenie ludzi starszych nie jest zupełnie wykorzystywane. W Holandii kobiety na emeryturze zastępują młodsze koleżanki, które poszły na macierzyński. Przecież szefowi dużo łatwiej jest powierzyć zadanie komuś, kogo zna i z kim przez lata pracował, niż zupełnie nowej osobie, którą trzeba dwa miesiące szkolić. U nas o osobach starszych i o pewnych barierach mało się myśli: o zieleni, skwerku, ławeczce, o podjazdach, o imprezach dla 55 +, o wykorzystaniu potencjału starszych osób… Obecni rządzący żyją tym „teraz”, nie zdają sobie sprawy z tego, że kiedyś też będą starzy i będą tej ławeczki potrzebować.
Pracoholiczka pracuje solo czy w grupie?
- Kiedyś osoby po studiach rozpoczynały pracę niemal od razu na kierowniczych stanowiskach. Tak też było ze mną. W zespołach łatwiej jest podjąć decyzję, przedyskutować, a i odpowiedzialność się rozmywa - przenosi się na większą grupę, rzadziej się popełnia błędy. W dobrym zespole lepiej nawet można złe humory znieść, jak np. w rodzinie się coś nie układa. Ale podkreślam – w dobrym zespole. Jednak jak się jest liderem jakiejś grupy, trzeba decyzje podejmować samemu i samemu też ponosić konsekwencje. Niestety, sukces ma wielu ojców, a porażka jednego.
Czy w życiu prywatnym też odnajdujesz się w „grupie”, czy też zapłaciłaś za karierę miłością?
- Miłością chyba nie, ale często jest coś za coś. To nie zawsze jest kwestia tego, czego ty chcesz, ale przede wszystkim tego, czego od Ciebie oczekują, wymagają; gdzie pracujesz i jak chcesz się zaprezentować. Rzadko było tak, że wybiła godzina 16 i wychodziłam z pracy. Sama wiesz: przy tym rynku pracy – a kaliski rynek jest bardzo słaby – jak chcesz utrzymać się w firmie to musisz być dyspozycyjna, a im jesteś starsza, tym większy strach nad tobą wisi…
Decyzja o życiu w pojedynkę była Twoim autonomicznym postanowieniem – „stawiam na pracę, życie kury domowej jest nie dla mnie” – czy raczej splotem wydarzeń?
- Czasem coś się przeoczy, a czasem coś ci nie odpowiada, ale tak dogmatycznie, że tylko jedno albo drugie, to nie.
Nie czułaś presji czasu, rodziny, opinii społecznej?
- Jak coś sobą reprezentujesz, lub masz taki a nie inny charakter, to nie zawsze każdy mężczyzna jest tą drugą połówką jabłka. A jak wiesz, że może być źle i twoje działania, by było lepiej, nie przynoszą rezultatu, lepiej zrezygnować. Nic na siłę. Czasem mówię koleżankom, że się modlę, „aby pił, aby bił, byle był”, ale to tylko żarty.
Żaden mężczyzna nie okazał się na tyle wyjątkowy, żebyś pomyślała o małżeństwie?
- Był, ale się rozminęliśmy. Bo widzisz, tu jest dodatkowy problem – w tym cały jest ambaras, żeby dwoje chciało naraz!
Czyli, że on nie wiedział? Nie powiedziałaś mu? Ty? Taka otwarta osoba?
- On albo o tym nie wiedział, albo mało wiedział. Kiedyś było powiedzenie „siedź w kącie, a znajdą cię”. I ja taka byłam, taka mysz pod miotłą. Uznałam, że jak ma przyjść, to przyjdzie, jak ma pokochać, pokocha. Robię się coraz bardziej otwarta z wiekiem. Kiedyś byłam nieśmiała, zamknięta. Teraz myślę, że więcej mi wolno, np. częściej mówię o swoich emocjach. Ale gdybyś mnie zapytała, czego się najbardziej wstydzę i tak bym ci nie powiedziała.
Dlatego o to nie zapytam. Spytam jednak o coś, co mnie nurtuje. Dziś bycie singielką jest trendy. Kariera zamiast dzieci i męża nikogo nie dziwi, jednak te dwadzieścia lat temu sytuacja była nieco inna…
- Z moimi znajomymi i bliskimi nie było problemu. Nikt się nie dziwił, nikt nie dopytywał, nikt nie snuł przypuszczeń czemu i po co. Opinie ludzi spoza bliskiego kręgu nie bardzo mnie obchodziły. Ale pewne rzeczy się nie zmieniają i myślę, że teraz też tak jest. Mam na myśli to, że mężczyzna samotny jest chętnie widziany w mieszanym towarzystwie, a kobieta już nie. To obowiązywało wtedy i dziś też, prawda?
Prawda! I zawsze zastanawiałam się czemu. Pierwotne instynkty?
- Często kobiety czują zagrożenie, bo następuje walka o lwa. To jest nieprzyjemne, ale ja zawsze byłam dosyć samodzielna. Nigdy nie myślałam, że nie pójdę do kina czy teatru, bo nie mam z kim. Nie mam żadnych obiekcji pójść samej na obiad do restauracji. Jest problem z tańczeniem, ale chodziłam na latino solo. A i partner nie gwarantuje udanej zabawy. Ile razy pan na imprezie wybiera bar i panie muszą same tańczyć. Są w jeszcze gorszej sytuacji, bo ja się czuję swobodnie, a one są skrępowane. Tego się może nauczyłam w Niemczech, tej swobody, wolności, niezależności.
Decydując się na życie w pojedynkę pozbawiłaś się też niejako jeszcze jednej ważnej sprawy w życiu kobiety – dziecka.
- No tak… Ja lubię dzieci i przyznaję, że pozbawiłam się tego etapu. Podziwiam czasem osoby samotnie wychowujące dzieci, bo wychowanie to wysiłek. Ale to też masa radości i brak poczucia samotności. Nie wszystkie dzieci mające oboje rodziców mają poczucie bezpieczeństwa i kochania, a często u matek czy ojców samotnie wychowujących dzieci takie otrzymują. Chapeau bas!
Niektóre singielki fundują sobie in vitro. Dziecko to Twoim zdaniem dobry lek na samotność?
- Osoby, które są singlami całe życie, na pewno coś ominęło, coś ważnego, niesamowitego. Ale podejście „zrobię sobie dziecko”, albo co gorsza porady „powinna sobie pani zrobić dziecko”, gdy ma się już około 40 lat są dość egoistyczne. Za 20 lat mogę być schorowaną osobą i co? Dziecko ma przyjąć na siebie ten ciężar opieki nade mną? Nie przesadzajmy. Unieszczęśliwiłabym takie dziecko, nic więcej. Trzeba myśleć o tych dzieciach, nie tylko o sobie. Dziecko potrzebuje obojga rodziców, ale każdy jest kowalem własnego życia i ma różne potrzeby – ciężko tu krytykować za takie a nie inne podejście do posiadania dziecka, bo znam osoby, dla których posiadanie dziecka jest prawie obsesją.
Ale dzieci są Ci bliskie, zawłaszcza teraz, na emeryturze…
- Sama mam dziecięce spojrzenie na świat. Takie ze szczerym zachwytem. I z nim chciałabym umrzeć. Może dlatego mam taki dobry kontakt z dziećmi i staruszkami, bo wiesz, mówi się, że człowiek dziecinnieje na starość. Jest w tym dużo prawdy. Lubię dziecięce pytania. Ostatnio pewien chłopiec zapytał mnie, co jest takiego w bajkach, że się zawsze dobrze kończą. Mówię mu: zobacz w Chile, w kopalni skończyło się też dobrze, a to nie bajka, to rzeczywistość.
Niepoprawna optymistka?
- Nie, to nie tak. Ja nie jestem z życia super zadowolona, staram się tylko znajdować dobre momenty, żeby nie zgorzknieć. Żałuję, że nie zaczęłam studiować polonistyki i nie zostałam dziennikarzem, ale z drugiej strony myślę sobie, że wtedy były specyficzne czasy, że mogłabym być dziennikarzem uwikłanym w różne polityczne strony i może bym dziś żałowała swej przeszłości np. w „Trybunie Ludu”.
A może studia skutecznie zniechęciłyby Cię do pisania, kto wie? Lubisz sobie pogdybać?
- To jest właśnie ciekawe w tym życiu, że nigdy niczego do końca nie wiemy. Wiesz, pamiętam pielgrzymkę do Francji, pożegnalny wieczór w klasztorze Sióstr Szarytek. Mieliśmy Matce Boskiej na ikonie powierzyć wszystkie swoje troski i odejść, nie oglądając się do tyłu. To mi się spodobało w podejściu do wiary, że żałujesz za to, co zrobiłaś źle, ale nie powinnaś się tym katować. Że musisz iść do przodu.
To nie jest łatwe…
- Zwłaszcza jak się ma kaca moralnego, że się czegoś nie sprawdziło, powiedziało za szybko, nie przemyślawszy. Mnie też się to zdarza, gdy górę bierze temperament. Trudno mi zamknąć pewne etapy. Niepotrzebnie katuję się czasem przeżywaniem jakichś wspomnień. W tym roku zmarła moja mama – najgorsza rzecz, gdy nie możesz jej pomóc, a teraz myślisz, analizujesz, że coś może trzeba było zrobić inaczej, zmienić to czy tamto. Siostra mi mówi, że przecież zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy. Ma rację, ale ja gdybam…
Tak sobie myślę, że my, kobiety, często dręczymy się tym, co nie leży w naszej mocy. Chcemy zbawić świat za pomocą machnięcia czarodziejską różdżką i przeżywamy katorgę, gdy różdżka okazuje się zwykłym patykiem.
- Człowiek powinien nad sobą pracować – ta teoria jest piękna gdy się o niej czyta. Czytałam wiele mądrych książek na temat osobowości, pracy nad sobą. Ale gdy przychodzi do działania, to jest trudniej niż w tych książkach. Mam jeszcze jeden cel w życiu: żeby uwolnić się od tego gdybania. Podobno im się jest starszym, tym jest się spokojniejszym człowiekiem. Może się uda.
Naprawdę czujesz, że z wiekiem robisz się spokojniejsza, czy to tylko taki slogan?
- Zmieniam się, znakiem tego jest choćby przejście na emeryturę, życie według innego cyklu. Masz więcej czasu na refleksję i pewne rzeczy możesz wyeliminować. Otaczam się ludźmi przyjemnymi – teraz już mogę wybierać tych ludzi. Nic gwałtownego się już nie stanie. Mam co jeść, jestem zdrowa, wystarczy.
Nie bujaj, Tobie nie wystarczy. Mówiłaś, jaki masz plan tygodnia: dodatkowa praca, Uniwersytet Trzeciego Wieku, a na nim zajęcia plastyczne, język angielski, basen. Napięty grafik. A gdzie to hasło „odpoczniesz na emeryturze”?
- Ależ ja odpoczywam! To recepta na młodość: nie można usiąść i nad sobą płakać. Jak wejdziesz między ludzi, którzy tylko plotkują i marudzą, to tracisz czas. Myślisz: „kurczę, mogłam poczytać książkę!”. Ja działam. Mam tę możliwość wyboru.
Tobie nie zdarza się narzekać?
- Też, ale ja po prostu lubię spędzać czas z ludźmi, którzy coś wnoszą do mojego życia. A narzekania mam dość w telewizji. Oczywiście, często aktywność związana jest ze statusem majątkowym, choć istnieje możliwość korzystania z pewnych rzeczy, imprez kulturalnych za darmo, trzeba się tylko tym zainteresować . Ja zawsze powtarzam taki żart: emeryt, jak idzie na basen, to się wykąpie na cały tydzień, napije się na wernisażach, a naje na degustacjach. I w taki sposób polski emeryt odkłada na wycieczkę zagraniczną. Jak się usiądzie i narzeka na swój los i nic nie robi, żeby go zmienić, to jest to czekanie na śmierć.
Porozmawiajmy o Twojej wielkiej pasji – malarstwie. Zapytam górnolotnie: co daje Ci malarstwo, kontakt ze sztalugą?
- To pewne estetyczne przeżycie. To nie jest tak, że ot, natchnęło mnie. Zabieram się, przestawiam stolik, nakładam folię i nagle stwierdzam, że dziś to właściwie mam już za mało czasu. Przekładam malowanie na drugi dzień. Ale jak mi się coś uda namalować, to wtedy w środku jestem szczęśliwa i chcę namalować drugi obraz, i trzeci. Jak mi się coś uda to się chwalę jak taki mały Józiu. Na początku jestem takim różowym nadętym balonem, cieszę się jak oszalała, a potem ten balon flaczeje, gdy ktoś mi powie, że pies ma np. krzywo namalowane oczy.
Malowanie wyzwala endorfiny?
- Mnie w ogóle cieszą drobiazgi. Nawet jak obudzi mnie rano piosenka, którą lubię, to już jestem happy. Chcę, żeby moje prace umilały życie innym. Rozmawiałam z ordynatorem chirurgii dziecięcej w kaliskim „okrąglaku” [Wojewódzki Szpital Zespolony im. Ludwika Perzyny w Kaliszu – przyp. red.], chcemy jako sekcja plastyczna Uniwersytetu Trzeciego Wieku podarować kilka obrazków na oddział, żeby dzieci miały w salach kolorowo i weselej. Taki jest plan.
A jakbyś wygrała w Lotto, to co byś zrobiła? Tylko mi nie mów, że byś wyremontowała mieszkanie! Sierpień, upalne lato, a ja słyszę w radiu, że osoba, która właśnie wygrała 100 tysięcy przeznaczy sumę na remont. Rusz wyobraźnię, koniecznie! Zakładamy, że to kilkakrotna kumulacja, wysoka kwota. Jakieś, dajmy na to, 10 milionów.
- Wiesz, na pierwszym miejscu byłaby działalność charytatywna: hospicjum, które pomogło mojej mamie i mnie, te wszystkie dzieci, które czegoś potrzebują. Wybudowałabym wygodny, komfortowy „Dom dla Starszych i Starych Ludzi”, z dobra opieką lekarską, żeby mogli pięknie spędzać ostatnie swoje lata. Spełniłabym marzenia tych, którzy nawet nie wiedzą, że ja wiem o ich marzeniach. Moja mama zaczęła kiedyś namiętnie grać w totka, za 3 zł. Mówiła, że jakby wygrała, to by kuzynowi kupiła traktor. To jest spełnianie czyichś marzeń, coś niesamowitego.
A coś dla siebie?
- Pojechałabym na Kubę – jak słyszę sambę czy rumbę, to czuję, że mam gorącą krew. Chciałabym dotknąć tego tańca, wtopić się w tłum tańczących na ulicy ludzi, poczuć to, co oni czują. Czasem sobie czytam, że taka piękna jest Toskania, Sycylia. Chciałabym tam pobyć, tak dłużej, bo teraz wycieczki ze względów finansowych są krótkie, a przez to wyczerpujące. Masz tę świadomość, że możesz już nie wrócić w to miejsce, więc zwiedzasz do oporu.
Ty byś chciała tak po prostu tam pożyć…
- Tak, z poczuciem, ze stać mnie na lampkę wina, na kawę. Marzeniem byłoby wziąć blok i bazgrać sobie, odpoczywać na słońcu, być leniwą aż tak, że aż nie chce się myśleć. Ja już nie muszę kupować dużej ilości modnych ciuchów, mieszkania – mam ten komfort. Co sobie teraz kupię? Super samochód i psa brytana do kompletu? Złote łyżki? Po co mi to?!
Chciałabym po prostu życie i przyjemności degustować.

niedziela, 19 grudnia 2010

Wystawa

Dziękujemy serdecznie wszystkim "babkom" i gościom, którzy zjawili się na sobotniej wystawie "Równych babek".
Było fanstastycznie!

Kilka zdjęć na www.calisia.pl, w Dzienniku Wielkopolskim oraz i krótki wywiad z Milenką tu.

Wkrótce więcej zdjęć!

piątek, 17 grudnia 2010

Iwonka Konieczna rozmawia z Basią Wrzesińską - ...że życie ma sens

Barbara Wrzesińska - prezeska Kaliskiego Klubu "Amazonki", radna Rady Miejskiej Kalisza.

Dlaczego zdecydowałaś się na udział w projekcie „Równe babki”?
Dlatego, że wszystko co dotyczy młodości dotyczy również mnie. O projekcie dowiedziałam się ze strony internetowej, po czy dostałam kilka telefonów od pań z Uniwersytetu Trzeciego Wieku. Pomyślałam sobie, że połączenie dwóch pokoleń kobiet będzie nowym, bardzo ciekawym doświadczeniem. Chciałam cofnąć się w czasie, przypomnieć sobie lata kiedy byłam młodą kobietą, samo przebywanie w towarzystwie młodych dziewcząt dało mi możliwość powrotu pamięcią do najpiękniejszego okresu w moim życiu.
Kiedy się poznałyśmy wspomniałaś, że nie urodziłaś się w Kaliszu. Skąd pochodzisz?
Urodziłam się w Bogatyni, obecnie miasto znane z powodu kataklizmu, jaki miał tam miejsce. Mieszkałam tam bardzo krótko, ponieważ kiedy miałam pół roczku rodzice zdecydowali się wyjechać na Dolny Śląsk, więc z tego okresu nic nie pamiętam. Na szczęście tak się złożyło, że tuż przed powodzią zostałam zaproszona przez moje koleżanki – tak jak i ja: „Amazonki” – do Bogatyni, gdzie miałam okazję zobaczyć ją jako miasto jeszcze naprawdę piękne. Pobyt tam był dla mnie bardzo wzruszający, gdyż mogłam odwiedzić kilka miejsc z opowiadań mojej mamy, włącznie z zakładem w którym pracowała. Co prawda było to już tylko i wyłącznie gruzowisko, ale stanąć w takim miejscu i pomyśleć, że moja mama kiedyś spędzała tam sporo czasu, było ogromnym przeżyciem. Odwiedziłam również kościół, w którym byłam chrzczona i szpital, w którym się urodziłam. Sam klimat tego miasta jest zupełnie wyjątkowy, kojarzący się z przemysłem wydobywczym; widok ciągle pracujących koparek, wielkich kominów. To zupełnie inny krajobraz aniżeli ten, z którym mamy na co dzień do czynienia w Kaliszu. Patrząc na obraz Bogatyni próbowałam wyobrazić sobie młodość moich rodziców. Fakt, że się tam urodziłam, wprawiał mnie w nostalgiczny nastrój, wszystko wydawało mi się piękne. Sama architektura poniemiecka jest zupełnie różna od tej, jaką mamy w Kaliszu.
Jak długo mieszkasz w Kaliszu?
To już 40 lat. W święta Bożego Narodzenia obchodzimy z mężem okrągłą rocznicę ślubu.
A gdzie spędziłaś wczesne dzieciństwo, gdzie dorastałaś?
Moi rodzice trochę krążyli. Najdłużej mieszkałam na Dolnym Śląsku, w Dzierżoniowie. Tam też chodziłam do szkoły, wyjeżdżając tu i ówdzie. Pewnego razu wyjechałam do Zakopanego i tam poznałam mojego męża, mieszkańca Kalisza, stąd się tu znalazłam.
Czy kiedy byłaś dzieckiem podobał Ci się taki migracyjny tryb życia?
Tak. Ja chyba z natury jestem taką wędrowniczką i tak kiedyś jak i teraz lubię jeździć, zwiedzać, być w nowych miejscach. Kiedy zobaczę coś innego niż widzę na co dzień, poznaję nowe miejsca, wtedy jestem szczęśliwa.
Wolisz podróżować po Polsce, czy poza jej granice?
Wydaje mi się, że Polska jest tak pięknym krajem, ma tyle cudownych miejsc, że człowiek nie jest w stanie w ciągu całego swojego życia odwiedzić wszystkich. Bywam co jakiś czas również za granicą, odwiedzam ciekawe miejsca, do których zawsze chętnie wracam, jeśli nie fizycznie to chociaż pamięcią. Dzięki temu, że moje dzieci mieszkają poza Polską to mam teraz możliwość częściej podróżować i właśnie do nich wyjeżdżam najchętniej. Zawsze gdy je odwiedzam organizują dla mnie ciekawe wycieczki, razem zwiedzamy. Jadę na święta do córki do Londynu, gdzie mamy w planie już kilka wyjazdów. Na pewno też odwiedzimy mojego syna, który mieszka w Brukseli. Mamy zamiar zwiedzić też Brugię – to podobno piękna miejscowość, nazywana belgijską małą Wenecją. Jeżeli pogada będzie temu sprzyjała obejrzymy tam rzeźby w lodzie.

Masz jakieś wspomnienie z wyjazdu z dawnych lat, do którego często wracasz pamięcią, który najmilej wspominasz?
Mam takie wspomnienie z wczesnej młodości, kiedy po raz pierwszy miałam okazję wyjechać do Jugosławii, do miejscowości Splik nad Adriatykiem. Tam zobaczyłam po raz pierwszy palmy, a także przepiękną zieleń, kwiaty, wodę, cudowną pogodę. Jako młoda dziewczyna byłam tym zauroczona, różnorodność wyznaniowa i egzotyka tego miejsca zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Ja w ogóle bardzo lubię ciepło. Pamiętam że był wtedy maj, a w Polsce bywa różnie w tym okresie, więc kiedy wspominam ten wyjazd to na pierwszym planie czuję to ciepełko.
Czy marzy Ci się jakieś miejsce, które zawsze chciałaś odwiedzić, a z różnych przyczyn nie miałaś takiej okazji?
Zawsze chciałam odwiedzić tą moją Bogatynię i to się udało. Mam kuzynkę, moją imienniczkę, która mieszka w Kanadzie. Udało się jej, już kilka lat temu, odwiedzić mnie w Polsce. Zaproszenie do niej jest ciągle otwarte, tylko że ja stale nie mam czasu, aby odbyć tą podróż. Jest jeszcze wiele miejsc, zarówno w Polsce jak i na świecie, które chciałoby się odwiedzić, niestety chyba życie jest za krótkie, żeby spełnić wszystkie takie marzenia.
Marzą ci się podróże, kiedy będziesz już wolna od wszelkiej pracy zawodowej i społecznej?
Tak, ale w zasadzie ja trwam w tym marzeniu, bo właściwie każdy mój wolny moment poświęcam na podróże bliskie lub dalsze. Podróżowanie towarzyszy mi przez całe moje życie. Myślę, że moim marzeniem zaszczepiłam również moje dzieci i stąd pewnie mogę sobie zawdzięczać to, że również one są takiego niespokojnego ducha, wywędrowały i nie mam ich przy sobie. Ale tak już jest, że przychodzi okres, kiedy nie urządzamy już życia naszym dzieciom, nie mamy wpływu na ich wybory i pozostaje nam tylko pogodzić się z ich decyzjami. Skoro to ich uszczęśliwia, to pozostaje nam tylko to zaakceptować, choć ten wątek jest dla mnie trudny z uwagi na tęsknotę. Ja mam już trójkę wnuków, także tęsknię nie tylko za dziećmi, ale i za wnukami, które zawładnęły moim sercem w całości.
Co jeszcze sprawia Ci przyjemność w wolnym czasie, coś tylko dla Ciebie, poza momentami w gronie najbliższych i podróżami?
Lubię sobie poczytać, na co mam niestety zawsze zbyt mało czasu. To już jest takie charakterystyczne w mojej rodzinie, bo moja mama, zawsze zapracowana kobieta, mówiła: „Chciałabym mieć na starość bujany fotel i bibliotekę”. Ja to marzenie chyba przejęłam po mamie, myślę, że i moja córka też kiedyś sobie tak zamarzy, bo jest molem książkowym. Córka tą pasje wpoiła również synowi, ponieważ była pięć lat starsza czytała mu bajki, zaciekawiała różnymi książkami, aż w końcu i on zaraził się humanistyką.
Jak rozpoczęła się Twoja historia z „Amazonkami”?
To długa historia, bo moje życie składa się jakby z dwóch części. Pierwsza z nich jest raczej tradycyjna, jak w życiu większości kobiet. Dorastamy, uczymy się, kończymy jakieś szkoły, wychodzimy za mąż, zakładamy rodziny. Tak też wyglądało moje życie do roku 1997. Wtedy właśnie zachorowałam na raka piersi i wówczas wydawało mi się, że to już dla mnie koniec. Na szczęście dość szybko uporałam się z takim niedobrym myśleniem i wtedy zaczął się ten drugi etap. Ja zawsze powtarzam, że to moje drugie, lepsze, cenniejsze życie, bo dopiero w takich momentach człowiek zdaje sobie sprawę z wartości życia. Dopiero wtedy uświadamiamy sobie, że coś, co wcześniej wydawało nam się wielkim problemem, to w takim momencie nie ma zupełnie żadnego znaczenia. Myślę, że wdzięczność za to, że drugie życie zostało mi podarowane, tak mnie uskrzydliła, że teraz właściwie zapominam się w mojej pracy, jeszcze do niedawna zawodowej, teraz społecznej. Z każdym kolejnym dniem, kiedy spojrzę w okno i widzę słoneczko które kocham, jestem szczęśliwa, że znowu się budzę, że czekają przede mną kolejne zadania, że znowu mogę się czymś wykazać.
Kto był dla Ciebie największym wsparciem podczas choroby?
Największym wsparciem był chyba syn, który był wówczas studentem Akademii Ekonomicznej w Poznaniu. Przychodził, dbał o mamę, ale też i cierpiał, co było dla mnie bardzo trudne. Mężczyźni są niestety słabsi psychicznie od kobiet, więc kiedy miałam ochotę popłakać sobie w domu, to musiałam to robić w ukryciu, ponieważ reakcje mojego męża nie były zgodne z moimi oczekiwaniami. Nie bardzo potrafił sobie poradzić z tym co nas zastało, więc jako kobieta musiałam być silniejsza i szybko stanąć na nogach, żeby prócz choroby nie zawaliło mi się życie rodzinne. Musiałam być po prostu dzielną i udało mi się.
Czy to właśnie choroba spowodowała, że zaangażowałaś się w sprawy społeczne, czy wcześniej miałaś już styczność z taką działalnością?
Co prawda nie byłam członkinią żadnych stowarzyszeń, ale w mojej pracy zawodowej działalność społeczna gdzieś z boku zawsze mi towarzyszyła. Najczęściej pracowałam w dziale personalnym czy dziale kadr, gdzie załatwiałam różne sprawy socjalne ludzi. To było jakby takim wprowadzeniem w moją późniejszą działalność społeczną, niemniej zawsze miałam satysfakcję kiedy mogłam coś załatwić dla kogoś w trudnej sytuacji, czy pomóc osobie chorej. To co dzisiaj robię, daje mi ogromną satysfakcję.
Jak się czujesz w roli radnej, wybranej już na drugą kadencję, czy czujesz po wyborach przypływ nowej energii?
Kiedy człowiek decyduje się na taką działalność, to musi podejść do tego bardzo poważnie, zdawać sobie sprawę z tego, że praca na rzecz społeczeństwa jest na pierwszym planie. Tutaj nie mam żadnych zaskoczeń, ponieważ podczas pierwszej kadencji zdobyłam pewne doświadczenie. Myślę że to, że przeszłam, świadczy o dobrej ocenie za pierwszą kadencję. Jestem przygotowana i pełna energii na dalszą działalność.
Jak myślisz, czym zdobyłaś taki szacunek i uznanie ludzi, że na każdym kroku starają się Ciebie wspierać?
Staram się być odpowiedzialna. Jeżeli podejmuję się jakiegoś zadania, to chcę je wykonać najlepiej jak tylko potrafię, jeżeli tylko są ku temu możliwości.
Która praca sprawia Ci największą satysfakcję?
Wszelka praca na rzecz społeczeństwa. Grupą społeczną, do której najczulej podchodzę, są starsze, niepełnosprawne osoby, przede wszystkim kobiety. Z racji tego, że znalazłam się w takim środowisku, które mogłam dobrze poznać (bo oprócz problemów zdrowotnych także różne inne problemy tych kobiet), wypracowałam sobie metody pracy, które przynoszą konkretne efekty. To jest bardzo satysfakcjonujące.
Dużo się uśmiechasz, sprawiasz wrażenie osoby miłej i serdecznej. Czy to pomaga w pracy z ludźmi? Bo na pewno rozładowuje napiętą atmosferę.
Myślę że tak, poza tym lubię się uśmiechać i jest mi bardzo miło, kiedy ktoś odwzajemnia ten uśmiech, bo wtedy wiem, że mam z tą osobą dobry kontakt, że można się otworzyć i podejść poważnie do takiej czy innej sprawy. Z uśmiechem na twarzy łatwiej rozwiązuje się problemy, choć w niektórych przypadkach jest o ten uśmiech trudno. Niemniej zawsze staram się poprowadzić rozmowę tak, żeby ktoś bardzo spięty, zestresowany, na moment zapomniał o kłopotach, żebyśmy mogli szczerze porozmawiać, bo ze szczerości wynikają możliwości łatwiejszego poradzenia sobie ze wszelkimi problemami.
Jesteś bardzo zapracowana osobą. Czy potrafisz zachować odpowiednie proporcje pomiędzy pracą a rodziną?
Myślę, że w moim wypadku to plus, że moje dzieci są dorosłe i mają już swoje rodziny. Stanowimy rodzinę razem z mężem, który pewnie czuje się ostatnio przeze mnie bardzo zaniedbany. Niestety, nie ma wyjścia, musi się przyzwyczaić. Myślę, że częściowo już dawno to zaakceptował, bo dopinguje mnie w jakimś sensie w tej mojej działalności, godząc się z tym, że często musi siedzieć w domu sam.
Na kogo zawsze możesz liczyć, czy jest to właśnie mąż, czy może najlepsza przyjaciółka?
Zawsze mogę liczyć na rodzinę, oczywiście na męża, ale także na moje dzieci, pomimo że są daleko. Z moją córką mamy taki serdeczny, przyjacielski kontakt, jak to kobiety, bo mężczyźni bywają czasem zamknięci, chociaż to bardzo różnie bywa.
Spróbuj teraz wrócić pamięcią do Twojego pierwszego przyjazdu do Kalisza, już u boku męża. Czy pamiętasz jakie uczucie się z tym wiązało?
Na pewno uczucie, jakie było pomiędzy nami, radość z tego, że jesteśmy razem. Jednocześnie taka niepewność, czy poradzę sobie w mojej nowej sytuacji, w nowym otoczeniu, no i jako żona, co jeszcze nie bardzo wtedy do mnie docierało. Targały mną różne obawy, ponieważ jako młoda dziewczyna dużo podróżowałam, to mniej uczyłam się w domu bycia żoną. Były problemy z gotowaniem, bo przy mamie jakoś sobie radziłam, ale z dala od domu rodzinnego było trudniej. Od początku byliśmy w Kaliszu sami i musieliśmy się nawzajem wspierać, nie wiedzieliśmy czy damy sobie radę. Kiedy pojawiły się dzieci, nie wiedziałam, czy będę umiała je wychować, ale my, kobiety, chyba mamy już coś takiego, że nawet nie umiejąc pewnych rzeczy, potrafimy jakoś sobie poradzić.
Czy wierzysz w kobiecą intuicję? Jeśli tak, to jak ona się u Ciebie objawia?
Tak, oczywiście. Na każdym kroku pomaga w podejmowaniu decyzji, czy to przy wychowywaniu dzieci, czy przy rozmowach z ludźmi. Często głębokie spojrzenie w czyjeś oczy mówiło mi wszystko i wtedy intuicja podpowiadała, jak zachować się w stosunku do danej osoby, czy być otwartą, czy lepiej zaczekać i jeszcze lepiej ją poznać. Prawie nigdy mnie nie zawiodła.
Czy po pierwszym przyjeździe do Kalisza miałaś już obraz miasta, w którym chciałabyś zamieszkać na zawsze?
Wówczas jako młoda dziewczyna i żona, byłam tak zakochana w moim mężu, że ważniejsze dla mnie było to, żeby być razem, gdziekolwiek. Kalisz od początku mi się spodobał i czuję się w nim dobrze. Przez pierwsze lata pobytu tutaj często wracałam pamięcią do poprzednich miejsc zamieszkania, ale teraz Kalisz stał się najważniejszym miejscem mojego życia. Obecnie nawet podczas krótkich wyjazdów pod koniec pobytu myślę już o powrocie.
Dużo podróżujesz, więc masz porównanie. Powiedz mi, jacy są ludzie w Kaliszu? Czy rodowici kaliszanie mają jakieś charakterystyczne cechy charakteru?
Myślę że nieco się różnią np. od mieszkańców Śląska. Tam chyba jest większa otwartość między ludźmi, tutaj ludzie potrzebują trochę czasu żeby się otworzyć, zaprzyjaźnić, ale kiedy już to nastąpi, to ma się przyjaciół na całe życie. Mam wielu przyjaciół wśród rodowitych kaliszan i mogę powiedzieć, że stali się oni dla mnie prawie rodziną, jest mi z nimi dobrze, świetnie się rozumiemy.
Jakie wymagania stawiasz osobom z którymi współpracujesz?
Przede wszystkim cenię sobie uczciwość, to jest najważniejsza cecha, a na drugim miejscu stawiam lojalność. Sytuacje konfliktowe czy różnice charakteru jesteśmy w stanie jakoś rozwiązać, dojść do kompromisu, jeśli te dwa wymogi są spełniane przez obie strony. Zdarza się, że pojawiają się na mojej drodze jacyś toksyczni ludzie, ale staram się ich unikać, nie marnować czasu na drobne utarczki.
Czy jako kobieta lubisz zmiany?
Tak. Najczęściej w domu robię drobne przemeblowania, np. przestawienie stolika z jednego kąta do drugiego, także zmiany we własnym wyglądzie, na ile są możliwe, zawsze są korzystne. Również wszelkie zmiany w mieście, dążące do jego dobrobytu. Kiedy miasto pięknieje to wszyscy są szczęśliwi. W społeczeństwie zmiany na lepsze też są czymś pozytywnym.
Kto w dzieciństwie był Twoim autorytetem i czy później zmienił się Twój wzór do naśladowania?
Największym autorytetem była zawsze oczywiście moja mama, która była jednocześnie mamą i koleżanką, była dla mnie wszystkim. Zawsze zwracam uwagę na ludzi mądrych, przede wszystkim kobiety, np. nasze panie w sejmie, również kobiety w działalności menadżerskiej, ale także aktorki i piosenkarki z mocnymi charakterami. Imponują mi również młode dziewczęta, które chcą zadbać o swoją przyszłość i robią wszystko, żeby ich plany się ziściły. W ogóle uważam, że obecna młodzież jest bardzo mądra i na pewno w przyszłości wiele osiągnie.
A jakie jest Twoje największe osiągnięcie, w dowolnej sferze życia, co uważasz za swój największy sukces?
Za największe osiągnięcie uważam to, że moje dzieci usamodzielniły się, jestem z nich dumna, z tego co robią, że pozakładali własne rodziny, że wychowują już swoje dzieci. Myślę, że dla mnie jako kobiety to wielki sukces, bo w ich sukcesach mam swoją niepodważalną zasługę, rodzina jest najważniejsza. Na drugim planie stawiam moją działalność społeczną, która przynosi efekty.
Największe wyzwanie w Twoim życiu?
Powrócę tutaj do początku tego mojego „drugiego życia”, kiedy usłyszałam diagnozę i to, że muszę wyjechać z Kalisza żeby się leczyć. Nie mogłam pogodzić się z tym, że muszę wyjeżdżać, nie rozumiałam dlaczego nie mogę leczyć się na miejscu, blisko rodziny. Wtedy dotarło do mnie, że takie duże miasto, wówczas jeszcze wojewódzkie, drugie po Poznaniu pod względem wielkości, nie ma w szpitalu oddziału onkologii. Na początku były pytania do siebie i innych, aż w końcu przyszedł czas na działanie. Udało się, moje wyzwanie się ziści, bo w 2012 roku będzie w naszym mieście oddział onkologii z pracownią radioterapii.
W jakim kierunku powinna podążać działalność władz, aby ułatwić niepełnosprawnym egzystencję w Kaliszu?
Moim zadaniem w tej kadencji będzie doprowadzenie do stworzenia Ośrodka Integracji Stowarzyszeń Osób Niepełnosprawnych. Chciałabym, żeby ten ośrodek powstał przy ul. Skalmierzyckiej, blisko Parku Przyjaźni. Oczywiście pewne rozmowy i przymiarki do tego już przeprowadziłam w poprzedniej kadencji, natomiast teraz chciałabym aby stało się to faktem.
Dużo jest takich stowarzyszeń w Kaliszu?
Tak, bardzo dużo jest osób zrzeszonych w różnych stowarzyszeniach, ale mamy też tą świadomość, że jeszcze część ludzi pozostaje w domu z różnymi nietypowymi schorzeniami. Wiele osób cierpi z powodu tego, że nie znalazł się ktoś, kto przygarnąłby tych chorych i założył dane stowarzyszenie.
Jakie cechy Twojego charakteru pomagają Ci w tych działaniach społecznych?
Przede wszystkim odpowiedzialność, stanowczość i nieustępliwość.
A czy zdarza Ci się czasem zostawiać jakieś obowiązki na ostatnia chwilę?
Tak. Przyznaję się, że tak. Jest ich tak dużo, że zdarza się to bardzo często, ale myślę że nawet robiąc coś na ostatnią chwilę i tak zawsze wychodzę na prostą.
Potrafisz określić właściwy kierunek postępowania w trudnych sytuacjach?
Przynajmniej się staram i myślę, ze najczęściej się udaje. Oceniając efekty swojej pracy jestem dość krytyczna wobec siebie, miewam niekiedy wrażenie, że mogłam coś zrobić lepiej, ale jestem tylko człowiekiem.
A czy masz jakieś kobiece słabości? Co Cię wzrusza?
Wzrusza mnie los drugiego człowieka, który ma jakieś problemy, to na pewno. Stykam się z tym dość często i zawsze jest to dla mnie mocne przeżycie, czasem trudno powstrzymać łzy. Mam też typowe kobiece słabości np. zdarza mi się, że nie mogę się oprzeć, żeby kupić sobie jakiś drobiazg na tak zwane „poprawienie humoru”, ale to chyba wszystkie kobiety mają z tym problem. W ogóle jestem bardzo kobieca.
Masz jakieś obawy związane z Twoją przyszłością?
Osobom, które doświadczyły dość poważnych przeżyć zdrowotnych, chyba zawsze towarzyszy taki strach o własne zdrowie. Oczywiście są to obawy o stopniu umiarkowanym, które nie przysłaniają celów życiowych, ale gdzieś w głębi duszy ten lęk pozostaje.
Czy przejmujesz się tym co myślą o Tobie inni?
Trochę tak, ale mam taką zasadę według której wychowała mnie mama, że najważniejsze jest, żebyś wiedziała kim jesteś i co robisz. To jest najważniejsze, bo ludzie zawsze będą osądzać dobrze, lub źle. Ty musisz sama sobie odpowiedzieć na pytanie o to, kim jesteś i jeżeli Ciebie satysfakcjonuje odpowiedź, to wystarczy.
Co Twoim zdaniem łączy pokolenie młodych i starszych kaliszanek?
Przede wszystkim, że są to piękne kobiety, bardzo ambitne. Ja jestem zachwycona młodymi kaliszankami i mogę tylko powiedzieć, że jestem trochę zazdrosna o ich wiek, ale to jest taka zdrowa zazdrość.
Czy myślisz, że odnalazłaś już własną drogę, czy nadal jej szukasz?
Myślę, że odnalazłam dawno temu, rozpoczynając jako młoda dziewczyna życie w nowej sytuacji, czyli zakładając rodzinę. Podążam ciągle tą samą drogą, dążąc do tego, żeby sprawdzić się jako człowiek, żeby zawsze wiedzieć, że to co robię ma sens, w ogóle że życie ma sens. To jest najważniejsze.

czwartek, 16 grudnia 2010

Anna Gawrzyjał - Życie to nie film?

Bohaterka tekstu - Teresa Rejzler

Pani Teresa Rejzler widziała w życiu więcej niż niejeden podróżnik. Zwiedzała świat, bo takie miała kaprysy. Pieprz i wanilię pojechała zobaczyć, gdyż był to tytuł cyklu programów podróżniczych Tony'ego Halika. Przed podróżowaniem nie powstrzymał jej ani Mur Berliński, ani portfel świecący pustkami, ani nawet poważna choroba. Dla chcącego, nic trudnego! A teraz z ogromnym sentymentem wspomina swoją przeszłość, która układa się w kolorowe scenariusze, niczym dzieła kinowe i telewizyjne.


Trzy kolory: niebieski
Jestem chyba inna niż wszyscy. Telewizji prawie nie oglądam. Niezwykle cenię sobie jednak Iwonę Schymallę. Uwielbiam oglądać ją w błękitnych barwach programu Między niebem a ziemią. Widząc ją uśmiecham się i jestem zadowolona. Oglądam ten program z ogromną przyjemnością. Po prostu ciepło emanuje od pani Iwony! Zawsze jest taka elegancka, a poza tym, ładnie się wysławia. Ma niesamowitą dykcję, której inni prezenterzy mogliby się od niej uczyć. Martwi mnie, że mężczyźni mają w mediach większą siłę przebicia, ale niesamowita osobowość silnej kobiety, a zarazem równej babki, jaką jest Iwona Schymalla, powoduje, że chce się ją oglądać, słuchać jej. Takie też są kobiety biorące udział w projekcie „Równe Babki”. Obok Iwony Schymalli, wielką postacią jest Elżbieta Dzikowska, której podróże po świecie zawsze mnie fascynowały. Miała ogromny wpływ na to, że dzisiaj jestem taka a nie inna, że wyjechałam do Afryki i nie bałam się zmierzyć z tym ogromnym światem.

Boso przez świat
Gdyby w telewizji nie było Wojciecha Cejrowskiego, telewizor pewnie stałby bezczynnie. W niedzielny poranek na ekranie pojawia się twarz kociewskiego podróżnika, który ciągle przypomina o swoim pochodzeniu. A potem jeszcze, jak na zawołanie, Robert Makłowicz czaruje swoim głosem. Ale nie chodzi o potrawy. Owszem, chętnie zjadłabym jego egzotyczny obiad, ale Makłowicz posiada niesamowity dar opowiadania o krajach, w których przebywa. Na przykład, całkiem niedawno był w Macedonii. W nocy zdarza mi się oglądać filmy i reportaże, czasami dokumenty. Trafiają się relacje z wojen i te są najstraszniejsze. Kilka tygodni temu był w telewizji film o Somalii. Właściwie o piratach somalijskich; o tym jak flota francuska i hiszpańska cztery miesiące przebywa na statkach i łowi ryby. Ich ogromne maszyny, niszczą florę i faunę. Dla Somalijczyków, którzy żyją w strasznej nędzy, to jest jak wyrok śmierci. Tracą ryby, roślinność i nagle stykają się z okrutnym głodem. Somalia graniczy z Dżibuti. Na terenie tego kraju stacjonuje wojsko regularne i Legia Cudzoziemska. Pilnują, żeby obce bandery nie wpływały przez cieśninę Bab al Mandab i Morze Czerwone. Są traktowani jak piraci, a oni tylko bronią się przed śmiercią głodową! Nie mogę na to spokojnie patrzeć. Chciałabym im jakoś pomóc.

Podróż za jeden uśmiech
Oglądając tego typu programy marzyłam o podróżach, ale nie było mnie stać na wyjazdy, poza tym istniała Żelazna Kurtyna. Pamiętam, że mieszkałam w Łodzi, gdy ogłoszono nabór na wyjazd do pracy w Libii. Poszukiwano pielęgniarek. Był rok 1980. W celu sprawnej organizacji powołano specjalną komórkę, do której składano dokumenty. No i czekaliśmy. Ci, którzy pracowali w szpitalu im. Mikołaja Kopernika, pojechali w pierwszej turze w '81 roku. Mój syn nie był jeszcze dorosły, bo chodził do siódmej czy ósmej klasy, dlatego nie bardzo się spieszyłam z wyjazdem. To w końcu najgorszy okres w życiu człowieka. Poza tym Krzysztof trenował strzelectwo, potem wymyślił sobie spadochroniarstwo. W końcu jednak przyszedł moment, kiedy moja przełożona zadzwoniła i spytała: pani Tereso, czy ma pani ochotę wyjechać? Mam propozycję pracy w Etiopii przez Czerwony Krzyż. Zapytałam krótko: na ile i za ile? Odpowiedziała, że na trzy miesiące, ale za ile to nie wie. To ja dziękuję bardzo, bo w Polsce mam konkretną pensję i wolę nie ryzykować. Zrezygnowałam z wyjazdu do Etiopii. Był rok 1985, ni z tego ni z owego przyszło zaproszenie na wyjazd do Libii. Nie zastanawiałam się długo, 20 czerwca 1985 roku wyjechałam do Libii z wielkim uśmiechem na twarzy i nadzieją na zobaczenie Afryki - moje wielkie marzenie. I zostałam cztery lata. Byłam instrumentariuszką w szpitalu w Zawii. W Libii Kaddafi dopiero zaczął otwierać uczelnie, wcześniej było bardzo trudno o personel, dlatego zatrudniano nas, dziewczyny z Europy.

Pieprz i wanilia
W czasie jednego z moich pobytów w Afryce, dokładniej na Majotcie, pewien ksiądz o imieniu Andrzej powiedział mi, że stąd można polecieć na Madagaskar. Zabrał mnie do Polki, która organizowała wycieczki na Czarny Ląd i na pobliskie wyspy. Na Madagaskar miała komplet, ale szykował się czarter do Zanzibaru. Zawsze marzyłam o pieprzu i wanilii. Oglądałam Tony'ego Halika, pokazującego swoje trofea i wzdychałam do przypraw. To była najdroższa z moich wypraw, sam bilet kosztował 600 euro, a do tego trzeba było na własną rękę opłacić hotel. Słono mnie to kosztowało, ale wreszcie zobaczyłam pieprz i wanilię. Wanilia, żeby rosnąć, musi mieć podpórki, bo się pnie jak fasola. Pieprz też potrzebuje wsparcia. Okręca się jak pasożyt. Trochę inaczej sobie to wyobrażałam. Stamtąd pojechałam do Tanzanii wodolotem. Miałyśmy z koleżanką adres do niejakiego brata Bogdana, salwatorianina, kolegi księdza Andrzeja. Kiedy wysiadłyśmy z wodolotu od razu tragarze zaczęli wyrywać nam z rąk torby, ponieważ chcieli zarobić. Brata Bogdana odnalazłyśmy przez biuro informacji turystycznej. Pamiętam dokładnie tę sytuację: wchodzimy do zakonu, przepuszczają nas przez jedną portiernię, drugą i stajemy przed oficerem. „Tu jest armia tanzańska!” – huknął rosły mężczyzna. Po prostu wojsko nazywa się tak samo, jak zakon. Wytłumaczył nam, że zakonnicy są niedaleko i powiedział jak tam dojść. Działo się to w piątek. Na drugi dzień, w sobotę, poszłam do kościoła. Pośród ciemnoskórych twarzy ujrzałam białą zakonnicę i podeszłam do niej. Zaczęłyśmy rozmawiać po angielsku, po czym okazało się, że siostra była z Polski. Z wykształcenia była pielęgniarką. Wybudowała tam przedszkole, które z powodzeniem prowadziła. Zaprosiła mnie do siebie na herbatę. Poszłam z koleżanką, żeby zobaczyć miejsce pracy zakonnicy, do którego przychodzą muzułmanie i katolicy. Miło nas przywitano, oprowadzono, a na koniec zakonnica dała nam w prezencie cukierniczki z łupiny kokosa.

Dzień kolibra
Byłam kiedyś na archipelagu Komory. Na jednej z wysp zobaczyłam powalony piorunem baobab. Wokół niego fruwały kolibry. Jeden był zielony, a drugi granatowy. I zobaczyłam wtedy coś niesamowitego: piękny, otwarty kwiatowy kielich dosłownie zapraszał ptaszka na śniadanie. Koliber usiadł i zaczął pić. Włożył dzióbek i spijał nektar, przy czym co pewien czas odlatywał i odfruwał do tyłu, jak tylko kolibry potrafią.
Będąc w Jordanii pojechałyśmy do konsulatu w Ammanie zapytać, co można tutaj zwiedzić. Pani dała nam folder i wymieniła największe atrakcje. Zaleciła, żeby cenę przejazdu ustalić z taksówkarzami przed rozpoczęciem podróży, żeby na końcu nie było rozczarowania. Przyjechałyśmy z Ammanu do Madaby, ponieważ chciałyśmy zobaczyć biblijną górę Nebo, z której Mojżesz miał spoglądać na Ziemię Świętą. Taksówkarz był bardzo miły. Zawiózł nas na herbatę do swojej rodziny, pokazał Morze Martwe. Poświęcił nam cały dzień. Chyba nie tylko dlatego, że mógł na nas zarobić. Był po prostu bardzo sympatycznym człowiekiem.

Książę Egiptu
Do Aleksandrii też mnie ciągnęło. Nazwa znana, mocno kojarzy się z historią i wielkim władcą. Pojechałyśmy w pięć: trzy Słowaczki i dwie Polki. Musiałyśmy spędzić 36 godzin w podróży, ale nie narzekałyśmy. Mieszkałyśmy nad samym morzem, naprzeciwko portu. Na niesamowicie rozległe wody mogłyśmy patrzeć z okien i spacerować plażą o każdej porze. Elektryzujące wrażenie robi Biblioteka Aleksandryjka. Byłyśmy również we wiosce faraońskiej, gdzie tubylcy pokazują turystom, jak dawniej pracowano, np. jak robiono papirus. Jeden z naukowców, którzy założyli tę wioskę, wprowadził ochronę papirusu. Sadzi się papirus, po czym dopilnowuje się, żeby nie tylko wyrósł, ale przede wszystkim nie został zniszczony przez czynniki zewnętrzne. W końcu to materiał drogi i cenny, bo nie rośnie w każdej strefie i nie jest łatwo go wyhodować. Muszę dodać, że bardzo rozbawił mnie fakt, że młodzież w Aleksandrii chodzi na wagary. U nas to normalne, ale zupełnie zapomniałam, że nawyki wszędzie są dość podobne. Młodzież nie przepada za szkołą, ale te dzieciaki były przesympatyczne. Po prostu zrobiły sobie przerwę. Tego dnia zdecydowałam się na przejażdżkę na wielbłądzie. Zgubiłam przy tym okulary przeciwsłoneczne. Przewodnik cofnął się kilka kilometrów i wrócił z okularami. Nie mogłam wyjść z podziwu, prawdziwy władca pustyni! Odnalazł moje okulary na takich bezdrożach!

Toy story
Po powrocie do Polski trzeba było coś ze sobą zrobić. Dwa lata czekałam, żeby dostać się na Uniwersytet Trzeciego Wieku, ale się doczekałam i jestem zadowolona. Chodzę na basen, a na zajęciach z turystyki mieliśmy już kilka wypraw. Był też spacer po Kaliszu z panią przewodnik. Przyznam szczerze, że czasami jestem zmęczona podróżami i lubię posiedzieć w domu. W tym roku byłam w Turcji, odwiedzając Ankarę, Troję, Efez i Istambuł z niebywale pięknym meczetem. Potem byłam w Karpaczu. Pojechałam do syna do Francji, a w październiku wzięłam udział w pielgrzymce do Rzymu. Ten rok był bardzo owocny w podróże. Zaczęła się zima i nie będę podróżowała przez pewien czas. Mam mapy, mogę palem po mapie podróżować, to nic nie kosztuje. Dostałam od siostrzenicy w prezencie komputer i nie jest tak źle. Zmobilizowało mnie to, żeby chodzić na informatykę. Dzięki komputerowi mogę porozmawiać z synem, wnukiem, z przyjaciółkami czy z koleżanką z Arizony. Na początku, było to dla mnie bardzo skomplikowane, nie mogłam sobie poradzić, ale teraz, kiedy odbyłam lekcje na UTW, powoli zaczynam rozumieć obsługę komputera. Uwielbiam rozmawiać z wnusiem Erykiem przez Skype'a. Opowiada mi o szkole, o nowych zabawkach, a najmilej mi jest, kiedy mówi swoim słodkim głosikiem, że mnie kocha.

Szkoła uczuć
Na UTW chodzę również na angielski. Kiedy odwiedzam zagranicznych znajomych rozmawiamy po arabsku, jednak ich rodziny nie znają tego języka, dlatego staram się mówić po angielsku, choć słabo go znam. Kiedyś nauczyłam pewną Pakistankę języka polskiego. Długo to trwało, a mogłam przecież w tym czasie nauczyć się od niej angielskiego. Niestety, mam wrażenie, że angielska gramatyka jest bardzo trudna. Czasem, gdy siadaliśmy w libijskim szpitalu przy kawie, to było nas siedem osób i każdy z innej strony świata. Wtedy można było usłyszeć kilka języków - angielski, arabski, bułgarski czy rosyjski. Towarzystwo było bardzo przyjaźnie nastawione. Przekonałam się o tym, kiedy zaczęłam chorować.
Pewnego dnia zaczął mnie boleć kręgosłup, puchłam, mimo to musiałam pracować, a narzędzia operacyjne są ciężkie na ortopedii. Pracowałam na dwie sale, bo brakowało personelu. Czułam się bardzo źle, bo moje nerki źle pracowały i traciłam białko. USG pokazało, że mam powiększoną śledzionę. Miałam robioną gastroskopię, żeby sprawdzić, czy nie mam wrzodów. Moja wątroba była w tak złym stanie, że lekarze przychodząc, pytali, ile piję wódki. Denerwowało mnie to i tylko odpyskiwałam: gdzie w Libii masz wódkę? Koleżanka załatwiła mi urlop, kupiłam bilet, zamknęłam pokój i wszystko zostawiłam. Wzięłam tylko torbę pod pachę, bilet w rękę i poleciałam do Polski. Kiedy przyleciałam, od razu pojechałam do Łodzi. Podejrzewano, że to jakiś afrykański wirus. Testy na malarię miałam robione wcześniej, więc chociaż ta choroba była wykluczona. Bywało, że miałam dreszcze i potrafiłam przez dwie godziny trząść się z zimna, ale nikt mi nie wierzył. Szczęście w nieszczęściu, że złapało mnie to na obchodzie, reakcja była błyskawiczna - zrobiono mi testy na choroby tropikalne. Byłam nawet w specjalistycznej poradni, gdzie pani doktor stwierdziła, że to nie jest żadna choroba tropikalna. A ja miałam białaczkę i ona uszkodziła nerki.

Czas, który pozostał
W Polsce nie byłam ubezpieczona, musiałam wykupić czasowe ubezpieczenie, w ramach którego mogłam zrobić podstawowe badania. Potem zarejestrowałam się jako bezrobotna i nie było przeszkód, żeby dać się położyć w kaliskim szpitalu. Zrobiono mi biopsję, ale musiałam się dalej diagnozować w Poznaniu. Stwierdziłam jednak, że szpital poczeka; w tych dniach urodził mi się wnuk, więc kupiłam bilet i poleciałam do Paryża. W niedzielę rano wróciłam z Francji, a w poniedziałek byłam już na oddziale kliniki hematologicznej. Urlop z pracy miałam do końca lutego, a wizę do końca kwietnia, więc byłam pewna, że mam dość czasu na kurację. Profesor w klinice stwierdził, że w trzy dni mnie zdiagnozują, a okazało się, że zajęło to trzy tygodnie. Trzeba było usunąć śledzionę, zaczęłam przyjmować chemię. Bardzo długo to trwało, przez co przepadła mi wiza. Najzabawniejsze jest to, że w ogóle nie myślałam o chorobie, tylko o tym, że chcę wracać do Afryki. W lipcu zaczęto we mnie ładować sterydy, ale w mojej głowie była tylko jedna myśl: muszę jechać do Libii. I pojechałam. Miałam trudności z załatwieniem wizy, ale polska konsul mi pomogła. W Afryce zostało trzynaście moich „trzynastek”, były mi potrzebne na umeblowanie mieszkania. W Libii spędziłam wtedy trzy miesiące od kwietnia do sierpnia. Libijski ordynator myślał, że wróciłam do pracy, ale ja już wcześniej wysłałam podanie o zakończenie kontraktu. Mimo wszystko, mam piękne wspomnienia. Wyszłam z choroby i jestem zadowolona, Alhamdulillah [dzięki Bogu], jak mówią Arabowie.

W pogoni za szczęściem
W takich chwilach człowiek widzi, że życie to nie tylko dobra materialne. Co z tego, że masz samochód jak nie masz za co nalać benzyny? Za te pieniądze, które miałabym ulokować w samochód, wolę sobie zobaczyć świat i wnuka odwiedzić. Kiedy do niego jechałam autokarem, chciałam zobaczyć kanał La Manche i zobaczyłam, bo przejeżdżaliśmy tunelem. To mnie cieszy. Takie drobne rzeczy sprawiają, że jestem szczęśliwa. Samo mieszkanie w Kaliszu daje mi wiele radości. Wprawdzie nie znam jeszcze miasta zbyt dobrze, ale moja wewnętrzna ciekawość każe mi iść i oglądać. Kilka razy byłam w parku i jestem nim wręcz zachwycona! W Słupcy, malutkim miasteczku koło Konina, skąd pochodzę, też jest piękny park. Pracowała w nim kiedyś pani parkowa, która miała za zadanie hodować kwiatki. Miała szklarnię, dom dostała z urzędu od miasta. Chyba do dziś mieszka w tym domu, bo dożywotnio ma zapewnione mieszkanie. Kiedy moja siostra chodziła do liceum pielęgniarskiego w Kaliszu, przyjeżdżałam ją odwiedzać i miasto mi się bardzo podobało, park przede wszystkim. Podobała mi się Aleja Wolności, ul. Śródmiejska, ratusz. Tak sobie wtedy myślałam, że gdybym miała wybrać miasto, w którym chciałabym zamieszkać, to wybrałabym Kalisz. No i po rozwodzie z mężem zdecydowałam się, żeby tu zamieszkać. Chociaż do Libii wciąż mnie ciągnie i jeśli będzie okazja, pojadę, Inszallah [arab.: jak Bóg da].