Kaliszanki, seniorki i juniorki, o gender...

czwartek, 16 grudnia 2010

Anna Gawrzyjał - Życie to nie film?

Bohaterka tekstu - Teresa Rejzler

Pani Teresa Rejzler widziała w życiu więcej niż niejeden podróżnik. Zwiedzała świat, bo takie miała kaprysy. Pieprz i wanilię pojechała zobaczyć, gdyż był to tytuł cyklu programów podróżniczych Tony'ego Halika. Przed podróżowaniem nie powstrzymał jej ani Mur Berliński, ani portfel świecący pustkami, ani nawet poważna choroba. Dla chcącego, nic trudnego! A teraz z ogromnym sentymentem wspomina swoją przeszłość, która układa się w kolorowe scenariusze, niczym dzieła kinowe i telewizyjne.


Trzy kolory: niebieski
Jestem chyba inna niż wszyscy. Telewizji prawie nie oglądam. Niezwykle cenię sobie jednak Iwonę Schymallę. Uwielbiam oglądać ją w błękitnych barwach programu Między niebem a ziemią. Widząc ją uśmiecham się i jestem zadowolona. Oglądam ten program z ogromną przyjemnością. Po prostu ciepło emanuje od pani Iwony! Zawsze jest taka elegancka, a poza tym, ładnie się wysławia. Ma niesamowitą dykcję, której inni prezenterzy mogliby się od niej uczyć. Martwi mnie, że mężczyźni mają w mediach większą siłę przebicia, ale niesamowita osobowość silnej kobiety, a zarazem równej babki, jaką jest Iwona Schymalla, powoduje, że chce się ją oglądać, słuchać jej. Takie też są kobiety biorące udział w projekcie „Równe Babki”. Obok Iwony Schymalli, wielką postacią jest Elżbieta Dzikowska, której podróże po świecie zawsze mnie fascynowały. Miała ogromny wpływ na to, że dzisiaj jestem taka a nie inna, że wyjechałam do Afryki i nie bałam się zmierzyć z tym ogromnym światem.

Boso przez świat
Gdyby w telewizji nie było Wojciecha Cejrowskiego, telewizor pewnie stałby bezczynnie. W niedzielny poranek na ekranie pojawia się twarz kociewskiego podróżnika, który ciągle przypomina o swoim pochodzeniu. A potem jeszcze, jak na zawołanie, Robert Makłowicz czaruje swoim głosem. Ale nie chodzi o potrawy. Owszem, chętnie zjadłabym jego egzotyczny obiad, ale Makłowicz posiada niesamowity dar opowiadania o krajach, w których przebywa. Na przykład, całkiem niedawno był w Macedonii. W nocy zdarza mi się oglądać filmy i reportaże, czasami dokumenty. Trafiają się relacje z wojen i te są najstraszniejsze. Kilka tygodni temu był w telewizji film o Somalii. Właściwie o piratach somalijskich; o tym jak flota francuska i hiszpańska cztery miesiące przebywa na statkach i łowi ryby. Ich ogromne maszyny, niszczą florę i faunę. Dla Somalijczyków, którzy żyją w strasznej nędzy, to jest jak wyrok śmierci. Tracą ryby, roślinność i nagle stykają się z okrutnym głodem. Somalia graniczy z Dżibuti. Na terenie tego kraju stacjonuje wojsko regularne i Legia Cudzoziemska. Pilnują, żeby obce bandery nie wpływały przez cieśninę Bab al Mandab i Morze Czerwone. Są traktowani jak piraci, a oni tylko bronią się przed śmiercią głodową! Nie mogę na to spokojnie patrzeć. Chciałabym im jakoś pomóc.

Podróż za jeden uśmiech
Oglądając tego typu programy marzyłam o podróżach, ale nie było mnie stać na wyjazdy, poza tym istniała Żelazna Kurtyna. Pamiętam, że mieszkałam w Łodzi, gdy ogłoszono nabór na wyjazd do pracy w Libii. Poszukiwano pielęgniarek. Był rok 1980. W celu sprawnej organizacji powołano specjalną komórkę, do której składano dokumenty. No i czekaliśmy. Ci, którzy pracowali w szpitalu im. Mikołaja Kopernika, pojechali w pierwszej turze w '81 roku. Mój syn nie był jeszcze dorosły, bo chodził do siódmej czy ósmej klasy, dlatego nie bardzo się spieszyłam z wyjazdem. To w końcu najgorszy okres w życiu człowieka. Poza tym Krzysztof trenował strzelectwo, potem wymyślił sobie spadochroniarstwo. W końcu jednak przyszedł moment, kiedy moja przełożona zadzwoniła i spytała: pani Tereso, czy ma pani ochotę wyjechać? Mam propozycję pracy w Etiopii przez Czerwony Krzyż. Zapytałam krótko: na ile i za ile? Odpowiedziała, że na trzy miesiące, ale za ile to nie wie. To ja dziękuję bardzo, bo w Polsce mam konkretną pensję i wolę nie ryzykować. Zrezygnowałam z wyjazdu do Etiopii. Był rok 1985, ni z tego ni z owego przyszło zaproszenie na wyjazd do Libii. Nie zastanawiałam się długo, 20 czerwca 1985 roku wyjechałam do Libii z wielkim uśmiechem na twarzy i nadzieją na zobaczenie Afryki - moje wielkie marzenie. I zostałam cztery lata. Byłam instrumentariuszką w szpitalu w Zawii. W Libii Kaddafi dopiero zaczął otwierać uczelnie, wcześniej było bardzo trudno o personel, dlatego zatrudniano nas, dziewczyny z Europy.

Pieprz i wanilia
W czasie jednego z moich pobytów w Afryce, dokładniej na Majotcie, pewien ksiądz o imieniu Andrzej powiedział mi, że stąd można polecieć na Madagaskar. Zabrał mnie do Polki, która organizowała wycieczki na Czarny Ląd i na pobliskie wyspy. Na Madagaskar miała komplet, ale szykował się czarter do Zanzibaru. Zawsze marzyłam o pieprzu i wanilii. Oglądałam Tony'ego Halika, pokazującego swoje trofea i wzdychałam do przypraw. To była najdroższa z moich wypraw, sam bilet kosztował 600 euro, a do tego trzeba było na własną rękę opłacić hotel. Słono mnie to kosztowało, ale wreszcie zobaczyłam pieprz i wanilię. Wanilia, żeby rosnąć, musi mieć podpórki, bo się pnie jak fasola. Pieprz też potrzebuje wsparcia. Okręca się jak pasożyt. Trochę inaczej sobie to wyobrażałam. Stamtąd pojechałam do Tanzanii wodolotem. Miałyśmy z koleżanką adres do niejakiego brata Bogdana, salwatorianina, kolegi księdza Andrzeja. Kiedy wysiadłyśmy z wodolotu od razu tragarze zaczęli wyrywać nam z rąk torby, ponieważ chcieli zarobić. Brata Bogdana odnalazłyśmy przez biuro informacji turystycznej. Pamiętam dokładnie tę sytuację: wchodzimy do zakonu, przepuszczają nas przez jedną portiernię, drugą i stajemy przed oficerem. „Tu jest armia tanzańska!” – huknął rosły mężczyzna. Po prostu wojsko nazywa się tak samo, jak zakon. Wytłumaczył nam, że zakonnicy są niedaleko i powiedział jak tam dojść. Działo się to w piątek. Na drugi dzień, w sobotę, poszłam do kościoła. Pośród ciemnoskórych twarzy ujrzałam białą zakonnicę i podeszłam do niej. Zaczęłyśmy rozmawiać po angielsku, po czym okazało się, że siostra była z Polski. Z wykształcenia była pielęgniarką. Wybudowała tam przedszkole, które z powodzeniem prowadziła. Zaprosiła mnie do siebie na herbatę. Poszłam z koleżanką, żeby zobaczyć miejsce pracy zakonnicy, do którego przychodzą muzułmanie i katolicy. Miło nas przywitano, oprowadzono, a na koniec zakonnica dała nam w prezencie cukierniczki z łupiny kokosa.

Dzień kolibra
Byłam kiedyś na archipelagu Komory. Na jednej z wysp zobaczyłam powalony piorunem baobab. Wokół niego fruwały kolibry. Jeden był zielony, a drugi granatowy. I zobaczyłam wtedy coś niesamowitego: piękny, otwarty kwiatowy kielich dosłownie zapraszał ptaszka na śniadanie. Koliber usiadł i zaczął pić. Włożył dzióbek i spijał nektar, przy czym co pewien czas odlatywał i odfruwał do tyłu, jak tylko kolibry potrafią.
Będąc w Jordanii pojechałyśmy do konsulatu w Ammanie zapytać, co można tutaj zwiedzić. Pani dała nam folder i wymieniła największe atrakcje. Zaleciła, żeby cenę przejazdu ustalić z taksówkarzami przed rozpoczęciem podróży, żeby na końcu nie było rozczarowania. Przyjechałyśmy z Ammanu do Madaby, ponieważ chciałyśmy zobaczyć biblijną górę Nebo, z której Mojżesz miał spoglądać na Ziemię Świętą. Taksówkarz był bardzo miły. Zawiózł nas na herbatę do swojej rodziny, pokazał Morze Martwe. Poświęcił nam cały dzień. Chyba nie tylko dlatego, że mógł na nas zarobić. Był po prostu bardzo sympatycznym człowiekiem.

Książę Egiptu
Do Aleksandrii też mnie ciągnęło. Nazwa znana, mocno kojarzy się z historią i wielkim władcą. Pojechałyśmy w pięć: trzy Słowaczki i dwie Polki. Musiałyśmy spędzić 36 godzin w podróży, ale nie narzekałyśmy. Mieszkałyśmy nad samym morzem, naprzeciwko portu. Na niesamowicie rozległe wody mogłyśmy patrzeć z okien i spacerować plażą o każdej porze. Elektryzujące wrażenie robi Biblioteka Aleksandryjka. Byłyśmy również we wiosce faraońskiej, gdzie tubylcy pokazują turystom, jak dawniej pracowano, np. jak robiono papirus. Jeden z naukowców, którzy założyli tę wioskę, wprowadził ochronę papirusu. Sadzi się papirus, po czym dopilnowuje się, żeby nie tylko wyrósł, ale przede wszystkim nie został zniszczony przez czynniki zewnętrzne. W końcu to materiał drogi i cenny, bo nie rośnie w każdej strefie i nie jest łatwo go wyhodować. Muszę dodać, że bardzo rozbawił mnie fakt, że młodzież w Aleksandrii chodzi na wagary. U nas to normalne, ale zupełnie zapomniałam, że nawyki wszędzie są dość podobne. Młodzież nie przepada za szkołą, ale te dzieciaki były przesympatyczne. Po prostu zrobiły sobie przerwę. Tego dnia zdecydowałam się na przejażdżkę na wielbłądzie. Zgubiłam przy tym okulary przeciwsłoneczne. Przewodnik cofnął się kilka kilometrów i wrócił z okularami. Nie mogłam wyjść z podziwu, prawdziwy władca pustyni! Odnalazł moje okulary na takich bezdrożach!

Toy story
Po powrocie do Polski trzeba było coś ze sobą zrobić. Dwa lata czekałam, żeby dostać się na Uniwersytet Trzeciego Wieku, ale się doczekałam i jestem zadowolona. Chodzę na basen, a na zajęciach z turystyki mieliśmy już kilka wypraw. Był też spacer po Kaliszu z panią przewodnik. Przyznam szczerze, że czasami jestem zmęczona podróżami i lubię posiedzieć w domu. W tym roku byłam w Turcji, odwiedzając Ankarę, Troję, Efez i Istambuł z niebywale pięknym meczetem. Potem byłam w Karpaczu. Pojechałam do syna do Francji, a w październiku wzięłam udział w pielgrzymce do Rzymu. Ten rok był bardzo owocny w podróże. Zaczęła się zima i nie będę podróżowała przez pewien czas. Mam mapy, mogę palem po mapie podróżować, to nic nie kosztuje. Dostałam od siostrzenicy w prezencie komputer i nie jest tak źle. Zmobilizowało mnie to, żeby chodzić na informatykę. Dzięki komputerowi mogę porozmawiać z synem, wnukiem, z przyjaciółkami czy z koleżanką z Arizony. Na początku, było to dla mnie bardzo skomplikowane, nie mogłam sobie poradzić, ale teraz, kiedy odbyłam lekcje na UTW, powoli zaczynam rozumieć obsługę komputera. Uwielbiam rozmawiać z wnusiem Erykiem przez Skype'a. Opowiada mi o szkole, o nowych zabawkach, a najmilej mi jest, kiedy mówi swoim słodkim głosikiem, że mnie kocha.

Szkoła uczuć
Na UTW chodzę również na angielski. Kiedy odwiedzam zagranicznych znajomych rozmawiamy po arabsku, jednak ich rodziny nie znają tego języka, dlatego staram się mówić po angielsku, choć słabo go znam. Kiedyś nauczyłam pewną Pakistankę języka polskiego. Długo to trwało, a mogłam przecież w tym czasie nauczyć się od niej angielskiego. Niestety, mam wrażenie, że angielska gramatyka jest bardzo trudna. Czasem, gdy siadaliśmy w libijskim szpitalu przy kawie, to było nas siedem osób i każdy z innej strony świata. Wtedy można było usłyszeć kilka języków - angielski, arabski, bułgarski czy rosyjski. Towarzystwo było bardzo przyjaźnie nastawione. Przekonałam się o tym, kiedy zaczęłam chorować.
Pewnego dnia zaczął mnie boleć kręgosłup, puchłam, mimo to musiałam pracować, a narzędzia operacyjne są ciężkie na ortopedii. Pracowałam na dwie sale, bo brakowało personelu. Czułam się bardzo źle, bo moje nerki źle pracowały i traciłam białko. USG pokazało, że mam powiększoną śledzionę. Miałam robioną gastroskopię, żeby sprawdzić, czy nie mam wrzodów. Moja wątroba była w tak złym stanie, że lekarze przychodząc, pytali, ile piję wódki. Denerwowało mnie to i tylko odpyskiwałam: gdzie w Libii masz wódkę? Koleżanka załatwiła mi urlop, kupiłam bilet, zamknęłam pokój i wszystko zostawiłam. Wzięłam tylko torbę pod pachę, bilet w rękę i poleciałam do Polski. Kiedy przyleciałam, od razu pojechałam do Łodzi. Podejrzewano, że to jakiś afrykański wirus. Testy na malarię miałam robione wcześniej, więc chociaż ta choroba była wykluczona. Bywało, że miałam dreszcze i potrafiłam przez dwie godziny trząść się z zimna, ale nikt mi nie wierzył. Szczęście w nieszczęściu, że złapało mnie to na obchodzie, reakcja była błyskawiczna - zrobiono mi testy na choroby tropikalne. Byłam nawet w specjalistycznej poradni, gdzie pani doktor stwierdziła, że to nie jest żadna choroba tropikalna. A ja miałam białaczkę i ona uszkodziła nerki.

Czas, który pozostał
W Polsce nie byłam ubezpieczona, musiałam wykupić czasowe ubezpieczenie, w ramach którego mogłam zrobić podstawowe badania. Potem zarejestrowałam się jako bezrobotna i nie było przeszkód, żeby dać się położyć w kaliskim szpitalu. Zrobiono mi biopsję, ale musiałam się dalej diagnozować w Poznaniu. Stwierdziłam jednak, że szpital poczeka; w tych dniach urodził mi się wnuk, więc kupiłam bilet i poleciałam do Paryża. W niedzielę rano wróciłam z Francji, a w poniedziałek byłam już na oddziale kliniki hematologicznej. Urlop z pracy miałam do końca lutego, a wizę do końca kwietnia, więc byłam pewna, że mam dość czasu na kurację. Profesor w klinice stwierdził, że w trzy dni mnie zdiagnozują, a okazało się, że zajęło to trzy tygodnie. Trzeba było usunąć śledzionę, zaczęłam przyjmować chemię. Bardzo długo to trwało, przez co przepadła mi wiza. Najzabawniejsze jest to, że w ogóle nie myślałam o chorobie, tylko o tym, że chcę wracać do Afryki. W lipcu zaczęto we mnie ładować sterydy, ale w mojej głowie była tylko jedna myśl: muszę jechać do Libii. I pojechałam. Miałam trudności z załatwieniem wizy, ale polska konsul mi pomogła. W Afryce zostało trzynaście moich „trzynastek”, były mi potrzebne na umeblowanie mieszkania. W Libii spędziłam wtedy trzy miesiące od kwietnia do sierpnia. Libijski ordynator myślał, że wróciłam do pracy, ale ja już wcześniej wysłałam podanie o zakończenie kontraktu. Mimo wszystko, mam piękne wspomnienia. Wyszłam z choroby i jestem zadowolona, Alhamdulillah [dzięki Bogu], jak mówią Arabowie.

W pogoni za szczęściem
W takich chwilach człowiek widzi, że życie to nie tylko dobra materialne. Co z tego, że masz samochód jak nie masz za co nalać benzyny? Za te pieniądze, które miałabym ulokować w samochód, wolę sobie zobaczyć świat i wnuka odwiedzić. Kiedy do niego jechałam autokarem, chciałam zobaczyć kanał La Manche i zobaczyłam, bo przejeżdżaliśmy tunelem. To mnie cieszy. Takie drobne rzeczy sprawiają, że jestem szczęśliwa. Samo mieszkanie w Kaliszu daje mi wiele radości. Wprawdzie nie znam jeszcze miasta zbyt dobrze, ale moja wewnętrzna ciekawość każe mi iść i oglądać. Kilka razy byłam w parku i jestem nim wręcz zachwycona! W Słupcy, malutkim miasteczku koło Konina, skąd pochodzę, też jest piękny park. Pracowała w nim kiedyś pani parkowa, która miała za zadanie hodować kwiatki. Miała szklarnię, dom dostała z urzędu od miasta. Chyba do dziś mieszka w tym domu, bo dożywotnio ma zapewnione mieszkanie. Kiedy moja siostra chodziła do liceum pielęgniarskiego w Kaliszu, przyjeżdżałam ją odwiedzać i miasto mi się bardzo podobało, park przede wszystkim. Podobała mi się Aleja Wolności, ul. Śródmiejska, ratusz. Tak sobie wtedy myślałam, że gdybym miała wybrać miasto, w którym chciałabym zamieszkać, to wybrałabym Kalisz. No i po rozwodzie z mężem zdecydowałam się, żeby tu zamieszkać. Chociaż do Libii wciąż mnie ciągnie i jeśli będzie okazja, pojadę, Inszallah [arab.: jak Bóg da].



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz